Tydzień Misyjny trwa, a wiec dzisiaj na Węgry przenosi nas w swoim opowiadaniu Małgorzata Waroczyk, młoda misjonarka z Wolontariatu Misyjnego Salvator.
24-latka pomagała na wschód od Budapesztu, w niewielkiej wiosce Galgahéviz. Prowadziła półkolonie językowe dla dzieci z okolicy.
- Uczyliśmy je po angielsku liczb, kolorów itp. Zrobiliśmy mapę świata z symbolami danych państw. Chodziło o edukację przez zabawę - tłumaczy Małgorzata.
Oprócz tego wolontariusze organizowali czas swoim podopiecznym poprzez zabawy ruchowe lub plastyczne. Pracowali przy parafii z polskim księdzem.
- Pamiętam jak łamaliśmy sobie język, starając się mówi po węgiersku. Zapamiętałam zaledwie kilka słów, to bardzo trudny język dla Polaków. Bardzo miłe było, gdy na samym początku dzieci podbiegały do nas i recytowały znane w Polsce przysłowie: „Polak, Węgier, dwa bratanki i do szabli, i do szklanki” - opowiada misjonarka.
Z dziećmi dogadywała się po angielsku, ponieważ część posługiwała sie tym językiem.
Opisuje, że w jej węgierskiej okolicy do kościoła chodzą głównie ludzie starsi, najmniej jest młodzieży. Jej podopieczni bardzo lubili zajęcia z misjonarzami. Przychodzili wcześniej, wyczekiwali.
- Byli chętnie do współpracy, naprawdę mieli zapał. Panowała atmosfera przyjaźni. Najwięcej satysfakcji dawały te proste gesty wdzięczności o dzieciaków: uśmiech, przytulenie, dwa słowa -wspomina Małgorzata Waroczyk.
Przyznaje, że po cichu czekała na przełomowy moment podczas pobytu na Węgrzech, zainspirowana świadectwami innych misjonarzy. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Wniosek przyszedł więc inny.
- Nie przeszłam żadnej diametralnej zmiany. Bóg pokazał mi, że zwyczajność, taka bez fajerwerków, może być piękna. Odkryłam wielką moc w prostych gestach wdzięczności u dzieci. Poczułam, że jestem tam, gdzie powinnam być - puentuje 24-latka.