We Francji mają problem z uśmiechniętymi twarzami dzieci z zespołem Downa. My, wręcz przeciwnie. Dlatego przedstawiamy wam Helenkę, która wywróciła świat swojej rodziny do góry nogami. Ale to pozytywna rewolucja!
O francuskim, skandalicznym przypadku pisaliśmy wczoraj TUTAJ. Budzi on wielki niepokój i udowadnia, że zachodni świat bez żadnych skrupułów spycha na maksymalny margines chorych np. na zespół Downa. Nie tylko udaje, że ich nie widzi. Po prostu nie chce ich widzieć.
W zupełnym kontraście do tego stoi historia Heleny Pelczyk z wioski Bąki k. Kobierzyc. Choć według terminologii medycznej przyszła na świat z wrodzonymi wadami genetycznymi, dodatkowy chromosom stał się dla jej otoczenia wielką zaletą, darem i łaską.
Helena biega po domu uśmiechnięta, bawi się, reaguje na gościa z „Gościa”. Jest dzieckiem żywiołowym i otwartym. Zaczepia, przygląda się. - Ja osobiście nie traktuję tej trisomii jako choroby. Oczywiście, że córka jest pod stałą opieką lekarzy, ale rozwija się jak normalne dzieci. Zdajemy sobie jednak sprawę, że najtrudniejsze dopiero przed nami. Nie wiemy, jak odnajdzie się w szkole, jak przyjmie ją społeczeństwo - wybiega myślami naprzód ojciec.
Kiedy w 13. tygodniu ciąży Sylwia i Paweł Pelczykowie dowiedzieli się, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo wystąpienia zespołu Downa u ich dziecka, w ogóle nie dopuścili do siebie myśli o aborcji. Małżeństwo nie miało ani przez chwilę wątpliwości, że ich kolejna pociecha, choć chora, musi żyć. A właściwie – tym bardziej musi żyć.
To nie znaczy, że nie pojawiły się obawy i lęki. Wręcz przeciwnie. Tak po ludzku przyszło mnóstwo myśli budzących strach. Ale w tym wszystkim ogromną rolę odegrało zaufanie: do Boga, współmałżonka i rodziny.
W pięcioosobowej już wtedy rodzinie nie spodziewano się kolejnego członka rodziny, który tak wiele może zmienić.
- Jak się ma troję zdrowych dzieci, zupełnie się tego nie bierze pod uwagę, dlatego przeżyliśmy wielki szok i przerażenie. Nigdy nie miałam do czynienia z zespołem Downa ani w licznej rodzinie, ani wśród znajomych - oświadcza Sylwia Pelczyk.
Weronika, Emilia oraz Antek byli spełnieniem marzeń rodziców. Otaczani troską i miłością tworzyli z tatą i mamą szczęśliwy dom. Pan Bóg jednak obdarzył państwa Pelczyków jeszcze jednym potomkiem.
- Wspólnie z żoną postanowiliśmy jednomyślnie: nie ma mowy o usunięciu ciąży, z jakąkolwiek chorobą Helenka by się nie urodziła. Sylwia miała 37 lat, była więc w grupie ryzyka z powodu wieku - mówi Paweł Pelczyk.
Ciążę Sylwia przeżyła bardzo dobrze. Całkowicie oddała ją Panu Bogu, choć było to bardzo trudne. Modliła się o spokój wewnętrzny. Przechodziła także po raz czwarty cesarskie cięcie, co groziło krwotokiem i zagrożeniem dla niej samej.
- Lekarz, który operował, był z tego powodu przerażony i to mnie wystraszyło. Zapytał, czy zdajemy sobie sprawę z zagrożeń. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, żeby zakończyć życie, które nosiłam pod sercem - opowiada Sylwia. O genetycznej wadzie wrodzonej dziecka dowiedziała się... w Dzień Matki.
Niezłomna decyzja o urodzeniu dziecka, silne przekonanie o obronie życia, ugruntowana wiara w Boga nie zabrały problemów, lęku czy chwil słabości, ale pozwoliły je pokonać.
- Oczywiście na pewnym etapie pojawiły się sugestie lekarzy, że według prawa mamy możliwość legalnie dokonać aborcji i proszono nas, byśmy się zastanowili nad tą decyzją. Naciskano nas - wspomina Paweł.
- Przeprowadziliśmy niejedną rozmowę. Czasami po prostu mówiłam mężowi, że się boję tego, co będzie. Gdy dziecko przyjdzie na świat, jak ja na to zareaguję? Jak sobie z tym poradzę psychicznie? Człowiek nie zna siebie w takich sytuacjach. Przechodzi ogromne dylematy i nikt nie jest na nie gotowy - analizuje Sylwia.
Oboje zdawali sobie sprawę, że narodziny nie oznaczają przecież końca sprawy, lecz właściwie dopiero początek.
- To, że jesteśmy katolikami, nie zmniejszyło mojego strachu, bólu i wątpliwości, co dalej. Musiałam sobie z tym poradzić. Modliło się za nas wiele osób, co uważam niezaprzeczalnie za ogromne wsparcie. Dlatego kwestia wiary była w tej sytuacji bardzo istotna - tłumaczy matka.
Błogosławieństwo Boże rozlewa się stale na Helenkę, która świetnie się dziś rozwija. Matka radzi sobie z jej rehabilitacją, choć wcześniej się z tym nie zetknęła. - Nigdy bym nie pomyślała, że się uda. Bóg pokazał moim życiem, że można, aczkolwiek nie ma co ukrywać poświęcenia. Przecież mamy jeszcze do wychowania trójkę dzieci - przypomina Sylwia Pelczyk.
- Niezależnie od tego, ile będzie umiała, jaki poziom intelektualny osiągnie, ma szansę być szczęśliwa, bo doświadcza i będzie doświadczać od nas bezwarunkowej akceptacji oraz miłości - tłumaczy matka. - Chore dzieci są nam, wbrew pozorom, bardziej potrzebne, niż my im - stwierdza.
Zdaniem państwa Pelczyków, współczesny świat dąży do nierealnej doskonałości. Wszyscy muszą być piękni, silni, nieskazitelni. Próbuje się wyeliminować słabszych, odebrać im prawo do życia tylko dlatego, że akurat są chorzy. - Nie przyjmujemy wad, bo nas przerastają. Zabijamy własne dzieci, bo wraz z ich przyjściem na świat może nas spotkać cierpienie, wyrzeczenie, poświęcenie. Naprawdę nie zauważamy radości, satysfakcji, ogromu miłości, jaki nam dają? To straszne - zasmuca się Paweł.
Dodaje, że dziecko z upośledzeniem jest odbierane w niektórych środowiskach jako porażka… A porażką jest właśnie takie myślenie.
- Nasza córeczka swoją pogodą ducha i wesołością wprowadziła do domu jeszcze więcej życia - konstatuje Paweł.
Rodzice Helenki zauważają pewną dwoistość zachowań. Niby w środowisku wszyscy są przyjaźnie nastawieni, reagują uśmiechem np. na dziecko z trisomią, a z drugiej strony boją się go, bo nie pasuje do świata sztucznych wartości.
- Nie wolno zapomnieć o najważniejszym, co możemy dać takim dzieciom. Nie rehabilitację czy jakieś zabiegi, ale akceptację! Niektórzy snują jakieś marzenia, że ich pociecha wyjdzie z zespołu Downa. Genetyk nam stanowczo mówił, że dziecko ten brak akceptacji od razu odczuwa. Wracamy więc do początku. Największą rolę gra tu… miłość - puentują szczęśliwi rodzice pięciorga dzieci.