Ś. p. Adelę Buryłę, matkę trzech kapłanów, wspomina syn - ks. Wacław Buryła.
Mieszkanie stanowił pokój z kuchnią – łącznie 36 metrów kwadratowych. Te bardzo skromne warunki lokalowe nie przeszkodziły Helenie i Tadeuszowi w praktykowaniu miłości. Przez kilka lat razem z nimi mieszkała siostra Tadeusza z mężem. Potem przez dwa lata wychowywali syna siostrzenicy, która kończyła studia w Gliwicach. A więc do 5-osobowej rodziny dołączył niemowlak Piotr, na weekendy przyjeżdżali także jego rodzice, a w zimie na kilka miesięcy dojeżdżała jeszcze mama Heleny (nasza babcia Zofia). Mimo niesamowitej ciasnoty lokalowej nie dochodziło do żadnych większych spięć i awantur (tylko miłość potrafi czynić niemożliwe). Poza tym warto wspomnieć, że nasz dom był zawsze pełen ludzi, którzy przychodzili przy okazji i bez okazji, aby pobyć w atmosferze tego domu, aby posiedzieć przy kawie czy herbacie.
Wielkim problemem było słabe zdrowie bliźniaków: Andrzeja i Wacława, którzy, wedle przewidywań położnej, mieli szybko umrzeć… Kłopoty zdrowotne, wizyty u lekarzy, to była proza życia przez wiele lat. Często zdarzały się przyjazdy karetek Pogotowia Ratunkowego, pobyty w szpitalu lub w sanatorium. Rodzice nie tylko jeździli z synami po lekarzach, ale także odwiedzali ich w szpitalu, kupowali owoce mimo niewielkiego budżetu domowego (na wiele rzeczy brakowało pieniędzy). Traktowali swoje dzieci jako wielki skarb – byli wdzięczni Panu Bogu za ten cudowny „prezent”. Helena zawsze była zatroskana o naukę synów, o ich przyszłość, o zdrowie.
W 1973 roku syn Andrzej wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Rodzice bardzo ucieszyli się tym wydarzeniem. Po roku taki sam krok zrobił syn Wacław, a w 1984 roku zrobił to trzeci syn: Bogdan. Potrójne powołanie kapłańskie w jednym domu jest ewenementem, zdarza się bardzo rzadko.
Na pewno nie było to „owocem przypadku”, ale wiary, atmosfery panującej w domu Heleny i Tadeusza. Od maleńkości oboje byli bardzo wierzący i praktykujący, potrafili wędrować po kilka kilometrów do kościoła (tak było w Pruchniku, tak było też w Tychach). Nigdy nie opuścili Mszy św. niedzielnej, co więcej: byli obecni niemal na wszystkich nabożeństwach majowych, czerwcowych, październikowych, na Drogach Krzyżowych i Gorzkich Żalach…I systematycznie korzystali z sakramentu pokuty. Bardzo często synowie widzieli swoich rodziców na kolanach. W domu mniej mówiło się o Bogu, a bardziej się Nim żyło. Zawsze z ogromną radością gościli kolejnych księży wikariuszy czy proboszczów – wszyscy kapłani w domu Heleny czuli się jak u własnej mamy. Każdy kapłan był dla niej wielką świętością. Cieszyli się każdym powołaniem kapłańskim czy zakonnym (nie tylko swoich synów). Właściwie każdego kapłana traktowali jak swojego syna.