Zrealizowany przez Janusza Wiśniewskiego we wrocławskim Teatrze Polskim "Chory z urojenia" ma w sobie magnetyzm.
Raz obejrzeć to za mało, by w pełni się nim nacieszyć. Jest o mnie, o nas, o ludzkiej kondycji, strachu przed śmiercią i obojętności na nią – w molierowskim duchu, a więc z ogromnym poczuciem humoru. Nie rozczaruje tych, którzy chcieliby spotkać klasycznego Moliera. To klasyka, tyle że w nowoczesnym wydaniu.
Wielka literatura jest siłą tego spektaklu. Oprócz Moliera, znajdziemy w nim teksty m.in. Achmatowej, Eliota i Rilkego. Nieco ponadgodzinny spektakl jest zwarty, rytmiczny, wymaga od aktorów zegarmistrzowskiej precyzji i wyzbycia się przyzwyczajeń scenicznych, jeśli takie w trakcie pracy nad innymi realizacjami nabyli. Wiśniewski tworzy spektakle-obrazy, aktorzy poddani są tak głębokiej charakteryzacji, że rozbudowana scenografia staje się zbędna. Charakteryzacja jest częścią scenografii.
Motyw określający tytułowego bohatera, który chce wydać córkę za mąż za lekarza, by mieć zapewnioną opiekę lekarską na wyciągnięcie ręki, potraktowano jako punkt wyjścia do opowieści o ludzkich namiętnościach, słabościach, miłości. Nawet miłość nie jest w stanie zniweczyć śmierci, ale potrafi dokonać cudu – daje poczucie bezpieczeństwa, radości, nadzieję. Jak wypadają na tym tle medycy? Gubi ich rutyna, brak empatii, konsylium lekarskie jest i śmieszne, i straszne zarazem.
Czasy się zmieniają, ludzie – nigdy. Stąd powtarzalność motywów u Wiśniewskiego, który notabene sam wypracował wiele lat temu swoją indywidualną stylistykę. Ten, kto stawia zarzut, że jego realizacje przypominają dokonania sceniczne Kantora, najwidoczniej krótko żyje i nie pamięta czasów, gdy Kantor działał – równolegle z Wiśniewskim.
Krzysztof Franieczek jako Argan, tytułowy chory z urojenia, jest więcej niż przekonywający. Jest doskonały. Monika Bolly – druga żona Argana – tworzy niezapomniany duet ze Stanisławem Melskim, który jako śmierć w ikonie rejenta jest tak prawdziwy, że lepiej aby nie przyśnił się w nocy. Jakub Giel ma w sobie wrodzony komizm, więc Wiśniewski doskonale wcelował powierzając mu prześmieszną rolę syna doktora Lestibudua. Agata Skowrońska – aktorka iście posągowa, z doskonałym scenicznym głosem, przez lata w Polskim właściwie nieangażowana (choć to jej macierzysta scena), rozkwitła u Wiśniewskiego jak cudna róża. Sebastian Ryś jako śmierć w ikonie karawaniarza: już samo jego pojawienie się elektryzuje. Mówi mało, ale tak, że ciarki przechodzą po plecach. Dojmujące doświadczenie.