Do sztuki granej od 2 kwietnia na scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu pasowałby podtytuł “Parada oszustów”. To czarna komedia, ubaw po pachy, ale z gorzkim zakończeniem.
Włochy, lata 50. XX w., kurort nad Adriatykiem, gospoda, którą prowadzi piękna właścicielka otoczona wianuszkiem adoratorów. Wzdychają, próbują podbić serce Mirandoliny, kobiety pięknej i majętnej. Baron robi jej drogie prezenty, bo diamenty, jak wiadomo, są największym przyjacielem kobiety. Jest i młodzian - stroszy pióra, jak paw, ale jest goły, jak święty turecki i bardzo chciałby ożenić się z gospodą. Największym graczem wydaje się w tym gronie kelner. Postanawia rozpracować całe to towarzystwo. Na pierwszy rzut oka przezabawna postać: o wyglądzie wsiowego Presleya, potrafi kraść nawet… zębami. Księdza, który złapał go na kradzieży w kościele, utopił w święconej wodzie. Tak to jest na świecie, że jeden drugiego gniecie.
W zbiorniku pełnym piranii pojawiła się jednak jeszcze większa ryba, bardziej żarłoczna i przebiegła. Kelner próbuje złapać ją w sidła, ale sam trafia na wędkę.
Tą wielką rybą jest... dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, Cezary Morawski. Gra w “Mirandolinie” jedną z głównych postaci, mimo że tak naraża się na hejt. W Polskim grupka aktorów od początku jego wyboru na stanowisko dyrektora ten wybór kontestuje i nie przebiera w środkach. Morawski zaś udowadnia, że jest sprawnym organizatorem. “Mirandolina” to kolejna premiera za jego kierownictwa w Polskim. Zagrał fenomenalnie – mocnego faceta. Owszem, ma chwilę słabości, ale szybko przywołuje się do porządku. Jest konsekwentny do bólu. Mirandolina i kelner, którzy próbowali go ugryźć, sami połamali sobie zęby. “Mirandolina” urasta do rangi symbolu. Jest symptomatycznym obrazem polskich scen dramatycznych. Rozpolitykowani aktorzy mogą strzelić sobie w kolano. Publiczność ich narracji nie kupi, a po co komu teatr bez widzów?
Peter Turrini, austriacki dramatopisarz, napisał “Mirandolinę” posiłkując się dramatem mistrza komedii, Goldoniego. Zmienił jedynie realia – z XVIII w. na XX w. “Mirandolina” odczytywana jest jako krytyka kapitalizmu. Ale czy słusznie? Od kiedy człowiek wymyślił pieniądz, zawsze go pożądał i potrafił się zeszmacić, by go zdobyć. Nie w ustroju, ale w ludzkich postawach tkwi więc problem. Brak elementarnej uczciwości niesie opłakane skutki dla jednostki i szerzej - dla społeczności. Tak to jest, gdy nikt nie przestrzega zasad, wszyscy wszystkich oszukują, miłość traktowana jest instrumentalnie, a zatem de facto jest uczuciem obcym, a liczy się tylko jedno - kasa.
“Mirandolinę” wyreżyserował Bartłomiej Wyszomirski, który temat potraktował bardzo na serio, choć komediowo. Dowcip aż iskrzy, “Mirandolina” bawi momentami do łez, pozwala choć na chwilę zapomnieć o Bożym świecie, mimo że opowiada o jego mrocznej stronie. Michał Chorisiński zagrał kelnera-cwaniaczka z takim wdziękiem, jakby urodził się na Sycylii. Cezaremu Łukaszewiczowi wprawdzie nie udało się rozkochać scenicznej “Mirandoliny”, ale to wyjątkowo zimna ryba. Gdyby użył środków scenicznych w życiu codziennym, mielibyśmy setki złamanych serc. Marcin Rogoziński awansował do roli barona i zagrał rzeczywiście jak arystokrata sceny. Oczy widzów skierowane są jednak głównie na głównych bohaterów: Aldonę Struzik (Mirandolina) i Cezarego Morawskiego (Cavaliere Rippafrata). Mirandolina używa prześcieradła niczym fetysza. Ma w sobie zarówno siłę, jak i kruchość kobiety. O mały włos Cavaliere Rippafrata (grany przez Cezarego Morawskiego) uległby temu czarowi. Ostatni głos należy jednak do niego. Pozbawia złudzeń. Czyżbyśmy dostali spektakl proroczy o zakończeniu konfliktu w "Polskim"?
“Mirandolina”: przekład Jacek Lachowski, reżyseria Bartłomiej Wyszomirski, scenografia i kostiumy Iza Toroniewicz, muzyka Tomasz Lewandowski, prapremiera polska 2 kwietnia, Teatr Polski we Wrocławiu, scena kameralna.