Renata Chodorowska pozostawiła po sobie kilkaset dzieł sztuki, ale jej największym dziełem było życie, które stało się wzorem dla wielu.
W wieży kościoła ojców oblatów pw. NMP Królowej Pokoju we Wrocławiu znajduje się niezwykłe miejsce. To pracownia artystyczna. Na ścianach w półmroku rzucają się w oczy przejmujące obrazy, m.in. Jezusa w koronie cierniowej czy zamyślonego św. Jana Pawła II. Na wieszaku wiszą fartuchy malarskie.
W rogu stoi rzeźba Matki Bożej trzymającej różaniec. Obok narzędzia, stelaże. Uwagę zwraca klęcznik, a na nim otwarte Pismo Święte, w którym artystka podkreśliła zdanie:
Otóż myśmy nie otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który jest z Boga, dla poznania darów Bożych.
Renata Chodorowska umarła w wieku 57 lat. Dlaczego jej krótkie życie było wyjątkowe? Mieszkała na terenie parafii pw. NMP Królowej Pokoju na wrocławskich Popowicach. Zmarła 22 grudnia 2017 roku w wyniku miastenii, ciężkiej choroby mięśni.
Pozostawiła po sobie kilkaset dzieł sztuki, ale jej największym dziełem było życie, które stało się wzorem dla wielu.
- Dla niej najważniejszy był Bóg, Kościół święty, ojczyzna i rodzina. Nadawała temu wszystkiemu jeszcze większą głębię - mówi jej przyjaciółka Krystyna Leśnikowska. Podkreśla, że Renata zaangażowała się w życie swojej parafii bez reszty. Praktycznie na każdej płaszczyźnie dawała z siebie wszystko.
- Kiedy powstawał kościół jako budynek, ona już miała projekcje w głowie, jakie będą potrzeby dla przyszłych wspólnot. Planowała, dekorowała. Była wizjonerką - opisuje K. Leśnikowska.
Renata do swoich działań bez przerwy zapraszała Ducha Świętego, a życie podporządkowała woli Bożej. W swojej pracowni postawiła klęcznik. To było jej miejsce wyciszenia, przemyśleń, oddawania Bogu czci. Dzięki modlitwie i całkowitemu zawierzeniu Bogu potrafiła pociągnąć do Niego wielu ludzi.
- Była też wspaniałą matką. Urodziła czworo dzieci. Od rana do wieczora działała dla Kościoła, ale nie zwolniła siebie z obowiązków żony i matki. Umiała to pogodzić. Wspierała swoje pociechy w rozwoju uzdolnień, czuwała bardzo dyskretnie, nigdy im nic nie narzucała. Wiedziała, że dzieci nie są własnością rodziców, ale darem od Boga - opowiada przyjaciółka rodziny.
Artystka nigdy nie zabiegała o dobra materialne. Żyła, jak sama mówiła, z łaskawości Boga. - Wszystko zaczynała od rozmowy z Nim. Krótkiej, pełnej ufności, bez gadulstwa - opisuje pani Krystyna.
Renata jako perfekcjonistka podchodziła do kolejnych zadań niezwykle poważnie, bo, jak stwierdzała, są wykonywane na chwałę Pana Boga. - Kiedy roztrzaskała sobie piętę, dekorując kościół na drabinie, nie mogła normalnie chodzić, utykała. To było widoczne okaleczenie. Z dumą mówiła wtedy: „Jestem inwalidką Matki Bożej!”. Wszystko, nawet najtrudniejsze chwile, przeżywała w niewytłumaczalnej pięknej radości - oświadcza przyjaciółka.
Wiele osób zauważało w sztuce Renaty tchnienie Boże i niesamowitą harmonię. A artystka nigdy nie zwracała uwagi na siebie. Zawsze najważniejszy był dla niej drugi człowiek, czyli Kościół przez duże „K”. 28 maja 2017 roku nagle zasłabła podczas prac w świątyni. Nie mogła chodzić, z trudnością mówiła. Ale nawet wtedy, czekając na karetkę, kierowała ludźmi, co i gdzie mają ustawić.
W szpitalu okazało się, że to ciężka, przewlekła choroba. Ale Renata się nią nie przejęła. Człowiek ma taką tendencję, kiedy otrzymuje złą diagnozę, że odpuszcza sobie życie, chce się zatrzymać, zamknąć, zwolnić z codzienności. U wrocławianki było odwrotnie.
- Wiele osób szturmowało niebo modlitwą o jej zdrowie. A ona odpowiadała: „Spokojnie, potrzebuję tej modlitwy, ale i tak stanie się, jak Bóg zechce” - wspomina pani Krystyna.
Leżąc już w domu w ciężkim stanie, napisała około stu listów do znajomych. Chciała im przekazać, co mówi do nich Pan Bóg. Pomimo zmęczenia i postępującej choroby ludzie przychodzili, by ją usłyszeć, otrzymać od niej wskazówki, zawierzyć jej swoje problemy. Dom był ciągle otwarty i pełen ludzi.
Dla Renaty kluczowa była jedność, dlatego w jej domu spotykały się osoby z 14 różnych wspólnot parafialnych. - Bardzo ubolewała, kiedy widziała brak jedności w Kościele. Powtarzała: „Abyśmy wszyscy byli jedno na modlitwie”. I troszczyła się o to w swoich działaniach - mówi przyjaciółka.
To z inicjatywy Renaty Chodorowskiej powieszono krzyże w salach szpitalnych Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. T. Marciniaka, gdzie się leczyła. Do kapelana szpitala pisała na kartce, nie mogąc już wymawiać zdań:
„Leżąc na reanimacji, bardzo cierpiałam, ale to cierpienie pogłębiło się jeszcze bardziej, bo nie było wizerunku Chrystusa. Wtedy zdałam sobie sprawę, jak wielką otuchą jest widzieć Chrystusa ukrzyżowanego i cierpiącego. (…) Ważne, by każdy miał możliwość zatrzymać wzrok na krzyżu”.