- My otworzyliśmy tylko drzwi. Popłynęły strumienie miłosierdzia - mówi Szymon Olesiewicz o działającej we Wrocławiu Inicjatywie Ewangelizacji Bezdomnych.
Członek wspólnoty „Przymierze Miłosierdzia”, należący do Ogólnopolskiej Szkoły Ewangelizatorów, o dawna zaangażowany jest w inicjatywę „Katolicy na ulicy” – modlitwę i ewangelizację na rynku wrocławskim. Wspomina, że – wraz z innymi – co rusz spotykał tam ludzi bezdomnych. Niektórzy prosili o pomoc. Bywało, że włączali się w modlitwę, otwierali serca na Ewangelię. To były piękne chwile, ale… trzeba się było w końcu rozejść, wiedząc, że samemu zaraz będzie się w czystym domu, a ten człowiek, w którego sercu zakiełkowała iskierka nadziei, trafi znów do jakichś mrocznych, zimnych zakątków, przytłoczony problemami, z którymi sobie zupełnie nie radzi.
– Ja i Paweł z „Katolików na ulicy” mieliśmy poczucie, że Bóg pokazuje nam ich, posyła do nich – mówi. – W tym samym czasie dowiedzieliśmy się, że Szymon ze wspólnoty „Płomień Pański” razem z grupą ludzi wychodzą dwójkami do miejsc, gdzie przebywają osoby bezdomne, na przykład do altanek. Spotkaliśmy się i zaczęliśmy działać razem.
Wyjaśnia, że nie jest to streetworking czy nowa forma pomocy charytatywnej, ale ewangelizacja. – Wyraźnie mówimy ludziom: Na pierwszym miejscu nie przyszliśmy dać ci jeść, pić, załatwić mieszkanie, ale przyszliśmy podzielić się wiarą w Jezusa – podkreśla Szymon. – Uświadamiany człowiekowi: Bóg cię kocha takiego, jakim jesteś. Daje ci możliwość zmiany życia. Decyzja należy do ciebie. Możesz Go przyjąć, możesz skorzystać z terapii, wejść do wspólnoty. Możemy ci towarzyszyć.
Wszystko dzieje się szybko. Jeśli człowiek przyjmuje zaproszenie, by przyjąć Chrystusa za swego Pana i Zbawiciela, i godzi się na dalszą pomoc, natychmiast proponuje się mu dalsze kroki: wyrobienie dokumentów, detoks, terapię. I nie zostawia się go w tym samego. I co się dzieje? Ludzie naprawdę „stają na nogi”.
– Znaleźli mnie w pustostanie przy ul. Krakowskiej we Wrocławiu. Piłem dużo, taki spiritus „z mety”, nielegalny – wspomina Michał. – Nie wiem, czemu ich posłuchałem. Zwykle takich goniłem. A jednak porozmawialiśmy, pomodliłem się z nimi. Umówiłem się na następny dzień na 5.00 rano. Zawsze dotrzymuję słowa, przyszedłem. Szczerze mówiąc myślałem, że to oni nie przyjdą. Ale przyszli. Zawieźli mnie na ten detoks na Korzeniowskiego. Okazało się zresztą, że przyszli niemal w ostatniej chwili – miałem zapalenie wątroby. Pożyłbym jeszcze może ze 3 miesiące.
Odwiedzali mnie, pytali, czy chcę dalszej pomocy. Nie miałem nic do stracenia. Chciałem coś zmienić. Mam już 36 lat.
Michał wspomina spotkanie z o. Krzysztofem, karmelitą, który zapytał, czy chciałby się wyspowiadać. – Pewnie, że chciałbym – myślałem – ale… tyle mam grzechów, tak dawno nie byłem u spowiedzi. Długo omijałem kościół. Miałem poczucie, że nie mam za co dziękować Bogu. Tyle zła doznałem od rodziny… Teraz jednak zdecydowałem się. Zaufałem – choć normalnie nieufny jestem. Rozmawialiśmy z tym księdzem długo – to była taka rozmowa-spowiedź. Miałem sporo pytań.
Po detoksie przyszedł czas na 6-tygodniowy „odwyk”. Michał zaczął chodzić do kościoła, przystępować do Komunii św. – Prawdę mówiąc, myślę, że dużo się nie zmieniło w Kościele od czasów, gdy kiedyś przestałem do niego chodzić. Nie widać, żeby ludzie wychodzący po Mszy św. mieli w sobie radość – tak jakby przychodzili tylko z przyzwyczajenia. A ja właśnie mam radość – taką w środku, w sercu. Choć przecież mam różne kłopoty, to czuję spokój – mówi. – Odłożyłem alkohol. Staję na nogi. Pracuję. Mam mieszkanie, dach nad głową. Ważne jest to, że jeśli chcę z kimś porozmawiać, zwierzyć się, to zawsze mam do kogo się zwrócić. Bardzo się cieszę z tego, że udało się odzyskać kontakt synami. Jeżdżę do nich co niedzielę. Bawimy się, idziemy na spacer. Dobrze, że spotkałem tych ludzi. Uratowali mi życie, jestem im bardzo wdzięczny. Robią kawał dobrej roboty.
Michał mówi, że ludzi bez dachu nad głową w samym Wrocławiu jest mnóstwo. – Na mojej dzielnicy, w okolicach Traugutta, znam z 50 bezdomnych, a pewnie jest ich więcej. Są wśród nich ludzie inteligentni, wykształceni – architekci, nauczyciele. Życie im się poplątało, żona z domu wyrzuciła... I tak żyją. Większość umiera z przepicia czy innych powodów. Ludzie zwykle się odwracają od takich osób. Jakiś grosz to zwykle ktoś rzuci, ale raczej nie zatrzyma się, nie porozmawia. A to by było bardziej czasem potrzebne niż pieniądz czy kawałek chleba. Mi bardzo tego brakowało.
Więcej w drukowanym wydaniu „Gościa Wrocławskiego” - w numerze na niedzielę 15 lipca.
Zobacz też TUTAJ.