- Im skuteczniej umrę, tym skuteczniej doświadczę zmartwychwstania. To nie jest teoria. Musisz to wypróbować - zachęca Robert "Litza" Friedrich.
Gościem ostatniego spotkania cyklu "Krok po Kroku. Bóg kocha rozwój. Bóg kocha proces” w duszpasterstwie akademickim „Maciejówka” był Robert Friedrich.
Całość przebiegła pod hasłem: „A jeśli dom będę miał”. Polski muzyk i kompozytor, lider zespołów Luxtorpeda i Arka Noego opowiadał o swojej historii życia, która na dobre zaczęła się pod poznańską operą, gdzie spotykali się przed laty punkrockowcy.
- Pociągnął mnie bunt i niezgoda na to, co widziałem w domu. Albo czego nie widziałem. Nie widziałem miłości. I trafiłem pod operę jako zbuntowany 15-latek. Tam poznałem Dobrochnę. Szukaliśmy jakiegoś środowiska, w którym można było ponarzekać, wypić wino i wykrzykiwać hasło: „No future” czyli „Bez przyszłości”. Wspólnym mianownikiem był bezsens otoczenia - opowiadał Robert Friedrich.
Ojciec siódemki dzieci i dziadek ósemki wnuków opisywał początki swojej wspólnej drogi z przyszłą żoną, gdy znajdowali się poza Kościołem. Był dla nich jak rybołówstwo czy wspinaczka wysokogórska - tajemniczy i obcy.
Ale naszła ich myśl, że jak mieliby być razem, to może poprzez ślub kościelny? Urzędowe pisma nie miały bowiem dla nich wówczas wartości. I zaczął się proces, by dojść do tego, czym jest Kościół i wiara, a kim jest Bóg.
- Bóg widział naszą nędzę, ale też czuliśmy głębokie pragnienie, by budować inaczej niż nasze rodziny z poranieniami, po rozwodach, aborcjach itd. Trafiłem na duszpasterza, który zainteresował mnie historią zbawienia. W wieku 20 lat przyjąłem bierzmowanie. Wyspowiadałem się, potem nadszedł sakrament małżeństwa - wspominał „Litza”.
Wtedy oprócz gitarowego grania pracował, gdzie się dało. Jako magazynier, sprzątaczka itd. Jak stwierdził: „Trzeba było zarabiać na rodzinę”. To był czas neoficki. Fascynowały go postacie świętych np. św. ojca Pio czy Małej Tereski.
- Byliśmy pewni, że z Panem Bogiem przetrwamy. Nie mieliśmy strachu. Sakrament małżeństwa bardzo dużo zmienił. Wiele demonów np. zazdrości, czy lęków o pracę lub o pieniądze po prostu odeszło - mówił muzyk.
Z perspektywy czasu widzi, że trochę bez wiary przystępowali z narzeczoną do sakramentu, a on i tak dał im moc. Lider „Luxtorpedy” poruszył także temat trudności małżeńskich.
- Są zawsze w małżeństwie. I, jak mówi moja żona, mogą być dobre. Tak jak pokusy, w których można zobaczyć swoją słabość. Fakty wyglądają tak, że my nie jesteśmy zdolni mieć siódemkę dzieci o własnych siłach. Tylko z pomocą Bożą. Moja żona czyta książki, ja lubię grać a tu nagle pojawia się dziecięce: „nananana”. Trzeba było zostawić swoje plany, egoizmy i poświęcić się dla drugiego - opisywał R. Friedrich.
Dodał, że miłość do dzieci okazała się zdecydowanie silniejsza niż trudności. Muzyk odkrywa chrześcijaństwo ciągle na nowo.
- Już teraz wiem, że ciemność w domu rodzinnym była bardzo dobra, bo uczuliła nas na brak miłości. Potem nasi rodzice zaczęli się nawracać. Mój ojciec to oficer Wojska Polskiego w stanie spoczynku, komunista. A wyspowiadał się i jest w Kościele - przyznał „Litza”.
Jak stwierdził, jego rodzina krok po kroku poznaje wiarę i po chwili oświadczył:
- Jesteśmy coraz bardziej trupami. Im skuteczniej umrę, tym skuteczniej doświadczę zmartwychwstania. To nie jest teoria. Musisz to wypróbować - zachęcał gość wieczoru w DA Maciejówka
Tłumaczył przy tym, że chrześcijaństwo to doświadczenie, spotkanie z kimś, kto istnieje. Na początku klasyfikował je w kategorii idei, jak muzyka, czy sztuka. Ale to coś więcej, dużo więcej konkretu.
- Przypomina mi się czas, gdy mieszkaliśmy w jednym pokoju z piecami. Wypasiony miesiąc w pracy polegał na tym, że miałem zapłacony ZUS i 5 ton węgla na zimę. Rodzina Dobrochny zrzuciła się na pierwszą gitarę. A piec… cóż… nie dawał nam tyle ciepła, co nasze relacje! - skwitował muzyk.
W dowcipnym stylu wspominał również początki zespołu „Arka Noego”.
- Kiedy wydawało mi się, że jestem poważnym muzykiem rockowym, miałem zagrać z dziećmi w programie telewizyjnym „Ziarno”. Koledzy z branży już oficjalnie się śmiali. Nikt nie chciał nam wydać płyty. Nikt jej nie promował .Jeden z moich nieżyjących przyjaciół powiedział, że jak sprzedam 3 tysiące egzemplarzy, wtedy zaprosi mnie na obiad, by świętować sukces. Sprzedaliśmy… 2 miliony - podsumował „Litza”.