Śmierć fascynuje, bo zawsze odsłania prawdę o ludziach. Wtedy już nic się nie ugra. Zbyt potężny to bodziec. Niby też wiemy, że odchodzimy z dnia na dzień, a jednak rozsiadamy się na tej ziemi. Żyjemy tak, jakby śmierci nie było.
STACJA I: Sprawdzian na wytrzymałość serca
To było do przewidzenia, Mistrzu. Za głębokie są koleiny żłobione w naszych religiach, poglądach politycznych, przyzwyczajeniach, żeby ktoś nagle, bez konsekwencji, próbował to zmienić. Ludzie za bardzo przyzwyczajają się do profitów czerpanych z „bycia kimś” w oczach innych. Zbyt wielu ludzi nie rozumie, że przepisy zimnego Prawa nie dadzą radości serca. Zbyt głęboko wewnątrz nas miała odbyć się ta rewolucja.
Odkąd grzech istnieje na świecie, zawsze fałszywie oskarżano tych, którzy byli dla nas wyrzutem. A Ty przyszedłeś, żeby naprawić to, co się pokrzywiło, skarlało, zmarnowało. Przyszedłeś skleić pęknięcia naszych serc pamiętających Eden.
Owocem tego pęknięcia jest to, jak szybko w naszych sercach może nastąpić przejście od „Hosanna” do „Ukrzyżuj go!”. Ale w tej stacji widzimy kogoś, kto wie, że ceną za te pęknięcia jest śmierć.
Ta stacja jest o cenie prawdy. Do końca życia, już zawsze, prawda będzie wyrzutem i gniewem kłamliwych. O tej prawdzie przypomniał Polakom w 1984 roku pewien prosty kapłan z Żoliborza:
Prawda zawsze łączy się z miłością, a miłość kosztuje. Miłość prawdziwa jest ofiarna, stąd i prawda musi kosztować. Prawda, która nic nie kosztuje, jest kłamstwem. Bać się w życiu trzeba tylko zdrady Chrystusa za parę srebrników jałowego spokoju.
Kilka miesięcy po wypowiedzeniu tych słów ks. Jerzy Popiełuszko doświadczył ceny prawdy. Zginął w głębinach Wisły. Człowiek, który kłamie, ma niespokojne oczy, ucieka od ich głębi. Dlatego wierzę, że Piłat, ogłaszając wyrok, nie mógł znieść spokoju w oczach Jezusa.
Spokojne oczy miał też mój Tatuś, gdy przeczytał wyrok nakreślony przez lekarza. Pamiętam je. Wyrok to łacińskie słowo „pancreas” - trzustka. I choć temat śmierci nigdy nie był w naszym domu tabu, to tym razem jakoś tak za szybko, jakoś tak znikąd...
Byłem zawsze ciekawy śmierci. Analizowałem często ludzkie zachowania na pogrzebach. Zastanawiałem się, jak na przykład serce matki potrafi wytrzymać śmierć dziecka. W tym dniu zobaczyłem, że to są tylko takie intelektualno-duchowe rozmyślania. To wszystko było takie teoretyczne.
Wszystko, co wiedziałem o śmierci, było więc teorią, bo jeszcze nie żegnałem kogoś, kogo tak naprawdę kochałem. I nie wystarczyła posługa we wrocławskim hospicjum, kilkadziesiąt pogrzebów moich parafian, kilka książek ks. Kaczkowskiego. Kiedy to zaczęło się dziać naprawdę, wszystko prysnęło.
Odtąd mimowolnie, jakoś głębiej, zaczęło się myśleć o tym, że to już... A Tatuś mężnie przyjął fakt, że trzeba się liczyć ze wszystkim, że coraz głośniej zaczął bić zegar, a jego wskazówki - jak włócznie - zaczęły rozdzierać codzienność. I jasne, dalej została pewność, że Bóg nie skazuje na śmierć, że zbyt kocha, aby zabierać nam ludzi. Ciało po prostu musi obumrzeć, żeby przyszło to, co jest nieśmiertelne i już na zawsze.
Jezu Chryste, nie mam do Ciebie pretensji za to, że mój Tatuś odszedł przedwcześnie, że już nigdy na tej ziemi nie będę mógł mu spojrzeć w oczy, które miał zawsze takie spokojne. Po prostu proszę Cię przy tej stacji, byś najgłębiej jak się da był przy ludziach, którzy przyjmują wyrok z godnością i ufnością, że będziesz towarzyszył im do końca.