Protest nauczycieli trwa. Ci, którzy w nim uczestniczą, mówią o sobie, że są zdeterminowani. Widoczny jest jednak podział między pedagogami. Niestety sami go podsycają.
Jedna ze szkół w podwrocławskiej miejscowości. Drugi dzień strajku. Do szkoły przychodzą nauczyciele i podpisują listy. Na jednej widnieją nazwiska tych, którzy protestują, na drugiej ci, którzy wyrażają gotowość do pracy. Uczniów w szkole brak.
Na korytarzu szkolnym pojawia się plakat z szokującym napisem. Można go sparafrazować: „Łamistrajki! Walczycie o podwyżki naszym kosztem”. Czytający te słowa, nauczyciele są, przynajmniej w części, zdegustowani. Są wśród nich tacy, którzy w związku z napisem zdecydowali się na zakończenie swojego udziału w proteście. Tłumaczą, że nie chcą uczestniczyć w jakimkolwiek sporze, i to jeszcze na tak niskim poziomie.
Rozmawiałem w ostatnich dniach z wieloma nauczycielami. Większość do strajku przystąpiła, ale o tym, jakie emocje nimi targały, wiedzą tylko oni i ich najbliżsi. Skąd te emocje? Bo nie tylko o pieniądze chodzi. Moi rozmówcy podkreślają, że dzięki podwyżkom będą mogli zapewnić lepszy byt swoim rodzinom, ale mają poczucie niesprawiedliwości względem uczniów, którzy zostali bez opieki.
Jedna z nauczycielek tłumaczyła, że wierzy, iż nauczyciele w końcu doczekają się podwyżek i godnych zarobków, ale nie godzi się na to, by zmarnować potencjał, na który pracowała wiele ostatnich lat, przygotowując gimnazjalistów do egzaminu. Zapewne nie jest jedyna, bo według zapewnień Urzędu Miasta Wrocławia, ich przeprowadzenie nie jest zagrożone w 42 na 47 placówek.
W imieniu gimnazjalistów i ich rodziców dziękujemy za poczucie odpowiedzialności i życzymy, by udało się w końcu osiągnąć cel wzrostu wynagrodzeń, ale niekoniecznie antagonizując środowisko.