Jeśli choć raz w życiu szczerym sercem oddasz się pod opiekę Maryi, Ona nigdy o tobie nie zapomni, będzie walczyć o ciebie, nawet jeśli ty o Niej zapomnisz, nawet jeśli ty zaczniesz walczyć z Jej Synem - mówił o. Leon Barczak OFM w Henrykowie.
O swoim doświadczeniu opieki Maryi i mocy Bożego działania opowiedział franciszkanin podczas II Archidiecezjalnej Pielgrzymki Czcicieli Maryi – Wspólnot Żywego Różańca.
. – Pochodzę z rodziny patologicznej. Razem z matką, z siedmiorgiem rodzeństwa żyliśmy w ciągłym strachu. Miałem obraz Boga surowego, który „ma mnie gdzieś” – bo przecież gdyby ,mnie kochał, nie dałby mi ojca potwora – wspominał zakonnik swoje niełatwe dzieciństwo. – Mając 17 lat poczułem jednak potrzebę, by przylgnąć do Maryi. „Przychodzę do Ciebie, by oddać Ci moje życie” – powiedziałem Jej. Złożyłem wewnętrzny ślub oddania się Maryi. Potem… zapomniałem o tym.
W trakcie studiów chłopak otrzymał możliwość wyjazdu do Stanów Zjednoczonych na stypendium. To był czas, kiedy odszedł ostatecznie od Boga. Miał dość, jak wspomina, „zrzędzenia i jęczenia” matki, która niczym policjant pytała, czy był na Mszy św., u spowiedzi.
– Przebywając w Stanach byłem wolny od matki, od zaściankowego towarzystwa w Polsce… Przed oczyma miałem cierpienie, jakie zadawał mi ojciec. Gdy wyjeżdżałem do USA on już nie żył. Kiedy usłyszałem o jego śmierci, cieszyłem się że „potwór zdechł” – opowiadał o. Leon. – Nosiłem w sercu nienawiść do niego. A mając taką nienawiść boisz się kochać. Zanegowałem istnienie Boga. O Maryi nawet nie myślałem. Czasem wchodziłem do jakiegoś kościoła, bo miałem zawsze zamiłowanie do architektury, doceniałem piękno świątyń. Patrząc w nich czasem na jakiś obraz Maryi myślałem „Czy Ty jesteś?”.
Franciszkanin wspomina, że zaangażował się między innymi w medytacje transcendentalne, zaczął praktykować medianizm – co polega na kontakcie z „duchami przewodnikami”. W jego przypadku były to cztery duchy: dziewczynki, starca, Indianina i ok. 40-letniego mężczyzny. Zasięgał u nich porady w różnych sprawach – także na prośbę innych ludzi.
Szukając społeczności, w której byłby akceptowany, wszedł w środowisko satanistów, w „nurt wampiryczny” – w ramach którego odbywały się makabryczne ceremonie, związane z „czarnymi mszami”, piciem ludzkiej krwi. Przyszły franciszkanin sam do tego się nie posunął, nie przechodząc kolejnego szczebla inicjacji (ze względu na opór wobec krwi), ale, jak wspomina angażował się w inne mroczne praktyki. Wśród nich było na przykład organizowanie imprez halloweenowych, podczas których dzieci poświęcane były szatanowi.
Będąc w tym stanie, jako absolwent prawa miał świetną pracę, dobrze zarabiał, ale wszystko przepijał. – Praktycznie nie trzeźwiałem – mówił, wspominając
między innymi bardzo poważny wypadek samochodowy, kiedy wjechał swoim samochodem w ciężarówkę. Jakimś cudem nic mu się nie stało.
– Moje życie wypełniały praca i picie, imprezy. Nienawidziłem ciszy i ciemności. Nie umiałem nikomu zaufać, pokochać. Wciąż „wymieniałem dziewczyny”. Przeżywałem głęboką depresję, wiele razy chciałem odebrać sobie życie. Nie wiem, co mnie powstrzymywało.
Przełom nastąpił, kiedy pewnego razu wracał z kolegą o 2.00 w nocy z jakiegoś baru. Został bez powodu zaatakowany przez grupę Afroamerykanów i brutalnie pobity.
– Czułem, że umieram – wspominał moment, kiedy osuwał się na jakiś samochód po otrzymaniu potężnego ciosu prosto w twarz. – Zacząłem płakać, ale nie dlatego, że kończy się moje życie, że zostawiam na koncie tysiące dolarów, pracę, że wrócę do mojej matki z emigracji w worku plastikowym. Nie. Od dawna już z matką nie rozmawiałem. Było mi to obojętne. Płakałem, bo pierwszy raz w życiu… poczułem się kochany.
To był moment, kiedy w ułamku sekundy poznałem swój stan. Zobaczyłem, jaką krzywdę wyrządziłem wielu ludziom. A byłem naprawdę „chamem”; potrafiłem przed oczyma żebraka specjalnie ostentacyjnie przekładać banknoty, by rzucić mu jakieś 5 centów. Teraz za twarzą każdej osoby, którą skrzywdziłem, jakbym widział umęczoną twarz Chrystusa. Jednocześnie czułem, jak Ktoś – nie potępiając – przyciska mnie do serca. Czułem bicie serca samego Boga.
Nagle odkrył, że ci, którzy go bili, uciekli. A on sam – choć powinien już być martwy – stoi po drugiej stronie samochodu. „Widzę – zabili cię, potem widzę – stoisz” – zdawał potem relację kolega. Koleżanka z kolei przekazała mu informację, że ktoś miał być tej nocy zabity, ale, co dziwne, nie odnaleziono jego ciała.
Co zrobił z nieoczekiwanym doświadczeniem miłości? – Pierwsze swoje kroki skierowałem do kościoła. Pod chórem była figura Maryi. Pytałem: „co dalej?”. To Ona pomogła mi przełamywać lody wobec Boga Ojca, zaprowadziła do Jezusa. „Proszę o wolność” mówiłem Jej – wspomina o. Leon.
Pierwsze chwile na drodze do tej wolności okazały się bardzo trudne. – Wspomniane „duchy przewodników” okazały się demonami. Gdy tylko zapominałem, że obok są Jezus, Maryja, zaczynały mnie bić, dręczyć. Pamiętam, jak kiedyś w nocy byłem duszony. Ustąpiło wszystko, gdy zacząłem wołać „Maryjo, Matko, Mamusiu!” Musiałem zerwać z używkami, z dotychczasowymi kolegami. Czasem czułem, że Ona mi podpowiada, żebym zmienił numer telefonu, miejsce zamieszkania.
Franciszkanin wspomina, jak w tamtym czasie poznał wspaniałą dziewczynę, Amerykankę. Planowali założenie rodziny, chcieli mieć czwórkę dzieci. Wybierali już nawet miejsce, gdzie zamieszkają.
– Jezus powiedział mi wtedy: będziesz miał dzieci, ale więcej niż czwórkę. Pokazał mi, że mam być kapłanem. Ja powiedziałem „nie” – opowiadał zakonnik. Wyjaśniał, że nie były to jakieś objawienia, ale wyraźnie wiedział, czego Bóg od niego oczekuje. On przemawiał w sercu mężczyzny, ale także przez wydarzenia, przez innych ludzi – nawet prezesa jego własnej firmy. Rozumiał, że Jezus wzywa go do powrotu do Polski. – Mówiłem wciaż „nie”… Śniło mi się, że jestem księdzem. Nie chciałem tego, darłem w śnie ornat (po obudzeniu się okazywało się, że drę koszulkę). Myślałem: jak ja, taki „gnój”, miałbym być księdzem? – wspominał.
Walka trwała. Bardzo ważna okazała się szczera spowiedź. „Maryjo, pomóż mi” – błagał, mając trudność w nazwaniu swoich grzechów, wypowiedzeniu ich. Doświadczył, jak ważne jest bardzo konkretne nazwanie zła w swoim życiu.
Ostatecznie doświadczył uwolnienia. Zdołał przebaczyć swojemu ojcu. Dalszy bieg wypadków doprowadził go ostatecznie do kapłaństwa.
– Dzielę się tym, by wam pokazać, że Bóg zawsze dotrzymuje słowa. Maryja, gdy Jej oddasz serce, będzie przy tobie. Przyprowadzi cię w końcu do Jezusa – podkreślał franciszkanin. – „Gdybyś ty wiedział, jak On kocha” – mówił mój brat, który przeżył śmierć kliniczną. Doświadczył Jego miłości, choć w oczach ludzi był wtedy godny potępienia. Bóg chce, byśmy unicestwiali zło w naszych sercach – a to jest możliwe tylko przez miłość.
– Gdy unicestwiłem zło i gniew w sobie przez przebaczenie ojcu, poczułem jak rozlewa się miłość dodał. – Dziś, gdy ktoś mnie rani, zamykam się w sercu Jezusa. Zapraszam Go też do serca tego człowieka. Uwielbiam Boga w jego sercu… Rani tylko ten, kto sam został zraniony… Zapraszam, byście oddali życie Maryi i Jezusowi.