Zanim pyszna zupa zapachniała na stole, zdarzyło się kilka małych cudów. Pozwólcie, że opowiem historię pozornie zwyczajną, która wyostrza wzrok.
Kiedy podjechałem pod blok niewidomej pani Beaty, nie miałem wiele czasu. "Zgrabna, zwięzła rozmowa i lecimy dalej" - pomyślałem, dzwoniąc domofonem. Zamiast 25 zaplanowanych minut, spędziłem tam ponad 2 godziny...
Drzwi otworzyła uśmiechnięta, zadbana kobieta. Nie było mi łatwo, bo nie mam doświadczenia z niewidomymi. Szybko okazało się, że gospodyni we własnym domu nie czuje ograniczeń. Porusza się zręcznie, proponuje herbatę, lody. Odmawiam. Ciągle mi się spieszy, ale nie chcę też robić kłopotu. Rozmawiamy. O tej jej wiecznej ciemności w oczach, ale o świetle w sercu, o wierze, o stracie bliskich osób, ale i radościach życia codziennego. Pojawiają się łzy, ale nie brakuje i żartów.
W toku żywej dyskusji pani Beata nagle oświadcza, że brakuje jej bardzo wyjść z domu. Nie nauczyła się wychodzić na zewnątrz z laską.
- Czy nie chciałaby pani teraz wyjść na spacer? - pytam znienacka.
- Pewnie, że bym chciała...
- No, to proszę się ubrać i idziemy - rzucam od razu, choć nie do końca rozumiem, dlaczego to mówię.
Natychmiast słyszę opór: że to niedorzeczne, że nie będzie mi zabierać czasu, angażować mnie do "tak przyziemnych spraw", że nie jestem jej jakimś opiekunem... Wtedy już wiem, że absolutnie muszę ją namówić. Pośpiech zniknął, pojawiło się wyzwanie. A może natchnienie?
Uległa z radością i ciągłym niedowierzaniem. Wziąłem ją pod rękę i ruszyliśmy w miasto. To był niesamowity spacer. Szedłem z niewidomą osobą, ale to ona prowadziła, opowiadała. Tutaj jest takie skrzyżowanie, tu stoi taka budka, tutaj mieści się taki skwer, tędy wiedzie wjazd do... W końcu mówię, że obecnie znajdujemy się naprzeciwko tego sklepu. A pani Beata mnie poprawia: "Nie, mój drogi, on jest po przekątnej, nie naprzeciwko". Oczywiście miała rację.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pogoda dopisała idealnie. Lekki wiaterek, słonecznie. Dużo dowcipkowaliśmy - głównie... ze wzroku u mnie i braku wzroku u niej. Wypiliśmy gorącą czekoladę przy food tracku. Tłumaczyłem, jak to jest, że istnieje sklep/bar i samochód w jednym.
Robiąc pętlę spacerową, znowu znaleźliśmy się pod jej klatką. I tu rozpoczęła się kolejna słowna batalia, ale tym razem pani Beata namawiała, a ja się opierałem. Chodziło o rosół. Nie dawała za wygraną. Wszedłem i znowu oniemiałem. Trwała między nami wciąż żywa dyskusja, podczas gdy gospodyni krzątała się po kuchni. Wyciągnęła makaron, garnek z zupą, pietruszkę. Podgrzała, wyjęła naczynia. Na co dzień nie tylko sama gotuje, ale zdarza jej się podkarmiać tych dobrze widzących.
- Mogę pomóc?
- Tak, po prostu proszę usiąść i pogadajmy - szybko ripostuje kobieta.
Mało brakowało i skusiłbym się jeszcze na lody, jednak zjadłem rosół ze sporą dokładką, bo był wyśmienity. Nie mogliśmy się nagadać. Wtedy przypomniałem sobie słowa bp. Jacka Kicińskiego, inspirowane papieżem Franciszkiem. One dopiero teraz mnie dotknęły...
W duszpasterstwie obecności trzeba mieć czas, umieć zatrzymać się, chociaż na chwilę. Często posługujemy się sloganami. Spotykamy drugiego człowieka i pytamy, co słychać, ale tak naprawdę nie mamy czasu wsłuchać się w to, co ma on do powiedzenia. Wejście w głębszą relację z drugim człowiekiem sprawia, że stajemy się za siebie odpowiedzialni. Człowiek, który nie wchodzi w relacje, jest bardzo ubogi.
Wychodziłem, kompletnie straciwszy orientację czasową. Słońce świeciło jakby jeszcze piękniej, a ulice, którymi wędrowaliśmy, wydawały się magiczne, jak z filmu. Myślę, że pani Beata widziała je lepiej niż ja. To ona otworzyła mi oczy. I wiecie, z czego się najbardziej cieszę? Że zapisała sobie mój numer telefonu. Sami zobaczcie!