Dyskusja o uzdrowieniu służby zdrowia ma charakter mantry - wszyscy wielokrotnie powtarzają, że trzeba zrobić wszystko, żeby było lepiej. Kilka dni temu minister zdrowia Łukasz Szumowski mówił o aż 17 milionach wizyt lekarskich, które mogłyby się odbyć, gdyby wcześniej zarejestrowani pacjenci poinformowali, że z nich nie skorzystają. Okazuje się, że sprawa nie dotyczy tylko pacjentów...
Dla jasności dodajmy, że minister Szumowski odnosił się we wspomnianym wywiadzie dla Radia Zet do pytania o możliwość wyciągania konsekwencji finansowych od pacjentów za nieodwołanie zaplanowanej wizyty w momencie, gdy nie są zainteresowani, by z niej skorzystać. Co odpowiedział? Że nie wyklucza takiej możliwości.
Wydaje się, że ewentualne konsekwencje rzeczywiście mogłyby być prostym sposobem na wymuszenie pewnej zbiorowej odpowiedzialności. Nie chodzi mi jednak o ocenę czy to dobry czy zły pomysł. Chciałbym pokazać coś jeszcze...
Wrocław. Druga połowa stycznia. Piątek. Do jednej z wrocławskich publicznych przychodni za pomocą internetowego formularza (Sic! Są takie miejsca, gdzie jest to możliwe przez internet!!!) mąż rejestruje żonę do internisty. Termin? Wtorek 18.00.
Przez weekend sytuacja jest dynamiczna. Do mającej objawy ostrego przeziębienia żony dołącza z podobnymi mąż. W poniedziałek w formularzu internetowym nie ma już miejsc na wtorek ok. 18.00, więc mężczyzna próbuje się dodzwonić do rejestracji, by poprosić o wspólną wizytę z żoną. Po dwóch godzinach oczekiwania miła pani informuje, że nie może go wpisać na listę, ale proponuje, by spróbował poprosić panią doktor osobiście we w wtorek.
Małżonkowie przychodzą do przychodni przed wyznaczoną godziną. Na korytarzach nie ma żywego ducha. Pani doktor na początku kategorycznie odmawia przyjęcia mężczyzny, tłumacząc, że jest już bardzo zmęczona i nie może przyjąć nikogo poza listą. Zgadza się z oporem, gdy mężczyzna mówi, że nikogo nie ma w poczekalni. Nie używa argumentu, że przecież pani doktor pracuje do 19.00...
Diagnoza zarówno w jednym i drugim przypadku jest podobna. Przypisany antybiotyk i 10 dni zwolnienia z zastrzeżeniem, że gdyby nie było poprawy, to po 7 dniach należy znów przyjść do lekarza. Mężczyzna, szczęśliwy, że udało mu się skorzystać z pomocy, zapowiada, że jeszcze tego samego dnia zarejestrują się z żoną do lekarza, a gdyby poczuli się lepiej, to wizytę odwołają. Takie zapewnienie spotyka się z bardzo ostrą reakcją pani doktor, która mówi: "Absolutnie proszę nie odwoływać!".
Mężczyzna, który podzielił się ze mną swoją opowieścią zwraca uwagę, że gdy usłyszał "zalecenie" pani doktor, nie mógł w nie uwierzyć. "Tak właśnie się tworzą kolejki do lekarzy" - spuentował. Mówił też co o korzyściach dla lekarza z okienek, które się tworzą. W końcu czas pracy leci, a to, że pacjent się nie stawił nie jest winą lekarza.
Ile wśród 17 milionów nieodwołanych wizyt jest takich inspirowanych przez lekarzy? Tego oczywiście nie da się udowodnić. Tutaj jednak mamy pole do popisu. Pamiętajmy, że odpowiedzialność zawsze spada w takiej sytuacji na pacjenta, dlatego nie dajmy się wpuścić w maliny. To oczywiście drobnostka, ale z drobnostek składa się nasze życie. A gdyby tak tych 17 milionów wizyt się odbyło i skorzystaliby z nich potrzebujący? Czy nie byłoby lepiej?
Jeszcze jedno zastrzeżenie. Ten tekst nie jest atakiem na lekarzy. Mam nadzieję, że opisany przypadek jest jedynym. Pytanie jednak brzmi: a co jeśli nie?