Robert Biedroń na forum Parlamentu Europejskiego użył kuriozalnego porównania, stwierdzając, że w Polsce "żyją ludzie, którzy są gorsi od komunistów, bo zniszczyli mój kraj gorzej niż zrobili to komuniści".
To prawda, że polityka żyje odmiennymi światopoglądami, różnymi pomysłami, rozbieżnościami, tezami i antytezami. Ale po takich słowach, jakich użył publicznie i to w europarlamencie lider partii Wiosna, zastanawiam się, jakie są granice walki politycznej. Czy tam obowiązują jeszcze jakiekolwiek normy, skoro polski europarlamentarzysta określa pewnym głosem członków partii rządzącej jako gorszych do komunistów.
Komunistów (jakkolwiek by to pojęcie Biedroń rozumiał), którzy mają na rękach krew wielu Polaków, którzy mordowali z wyrachowaniem inteligencję naszego narodu i nie tylko. Którzy zniszczyli życie tylu polskim rodzinom i którzy prawie doprowadzili nasz kraj do ruiny praktycznie w każdym sensie - społecznym, moralnym, gospodarczym, militarnym itd.
Rozumiem niezgodę, sprzeciw, nawet bunt wobec oponentów politycznych, ale istnieje przecież jakiś kres, znak "stop", próg, którego nie można przekroczyć.
A zabolało mnie to szczególnie mocno, ponieważ o wystąpieniu Roberta Biedronia dowiedziałem się od pani Krystyny, sybiraczki, podczas wrocławskich obchodów 80. rocznicy pierwszej masowej wywózki Polaków na Sybir.
Opowiadała o tym prawie ze łzami w oczach, nie mogąc uwierzyć, że ktoś zdobył się na takie stwierdzenie. I wcale nie dlatego, że popiera Prawo i Sprawiedliwość, a ktoś zaatakował partię, z którą sympatyzuje. O tym nie było ani słowa. Ta kobieta po przejściach, w podeszłym wieku, która prawie przez całe życie czuła na plecach właśnie komunistyczny bat, widzi najlepiej tę dysproporcję, ten absurd słów polskiego polityka. Zbrodniczy totalitaryzm sprawił, że przez lata przechodziła gehennę. I dlatego teraz tak to ją dotknęło.
Opinia Roberta Biedronia to zlekceważenie ofiary, jaką ponieśli Polacy w walce z komunizmem na jego różnych etapach. Powiedzieć, że była nie na miejscu, to jak nic nie powiedzieć.
Jeżeli od polityków przestaniemy wymagać elementarnych zasad kultury, taktu, empatii, ale także powściągliwości, jutro na ulicach sami będziemy się obrażać na wszystkie możliwe sposoby, nie widząc w tym nic złego.