Ale zdecydowanie trwalszego, którego trudniej zbudować niż ten za setki tysięcy złotych.
Znamy już pięć projektów, spośród których w połowie czerwca zostanie wybrany kształt wrocławskiego pomnika żołnierzy wyklętych. Ma on stanąć na skwerze u zbiegu ulic: Glinianej, Borowskiej i Dyrekcyjnej. Natychmiast rozgorzała dyskusja: brzydki, ładny, trafiony, nieestetyczny. Taki, siaki, owaki.
A u mnie ogłoszenie finałowych prac zbiegło się z refleksją, która w sumie trawi mnie powoli od jakiegoś dłuższego czasu. Więcej emocji niż ten pomnik, którego potrzebę postawienia rozumiem, wzbudza we mnie smutna tendencja, którą zauważam od kilku lat.
Moim zdaniem (zaznaczam - to subiektywne spojrzenie) masowy ruch społeczny skupiony wokół żołnierzy powojennego antykomunistycznego podziemia, rozpoznawalnych jako żołnierze wyklęci, był niestety jedynie jakimś rodzajem mody, przejawem ruchu antysystemowego, mini-buntu pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków.
I chyba niczym więcej.
Obserwuję to intensywnie od kilku lat na przykładzie Wrocławia, gdzie jeszcze nie tak dawno marsz ku czci żołnierzy niezłomnych, Msza Święta w ich intencji, obchody nad ich grobami, koncerty czy różnego rodzaju spotkania o tej tematyce przyciągały sporą grupę ludzi, w tym wielu młodych. Ale z roku na rok frekwencja w kościołach, instytucjach kultury czy na ulicach drastycznie spada.
Mam wrażenie, że kiedyś to po prostu było na topie i ludzie nakręcali się pozytywnie. Po czasie okazało się, że wielu miało słomiany zapał. Może zmarnowaliśmy ten zapał. Z iskry nie rozpalono ogniska. Historia wyklętych bohaterów pociągała Polaków, ale zjawisko to nie wyszło poza poziom pierwszej fascynacji. Nawet obecność pośród nas tych ostatnich z ostatnich kombatantów, ich poświęcenie i wysiłek, który wkładają, by opowiadać swoje trudne losy, nie była żadną zachętą.
Przyznam, że kilka lat temu liczyłem na więcej myśląc o 2020 roku.
Łatwo założyć patriotyczną koszulkę lub bluzę, wrzucić zdjęcie z przekazem w mediach społecznościowych, krzyknąć: "Cześć i chwała bohaterom", ale zdecydowanie potrzeba czegoś więcej. Edukacji w domu, w szkole, w pracy, w swoich środowiskach, przekazywania i życia wartościami, które w testamencie zostawili nam żołnierze niezłomni. To już jednak wymaga wysiłku, poświęcenia czasu, energii, jakiejś pomysłowości.
I w tym kontekście parafrazując Horacego, sądzę, że potrzebujemy wybudować inny pomnik żołnierzy wyklętych. Ten trwalszy niż ze spiżu, którego nie naruszą deszcze gryzące, nie zburzy oszalały Akwilon, a oszczędzi go nawet łańcuch lat niezliczonych i mijanie wieków.
Wolę walczyć o taki pomnik niż ten, który stanie u zbiegu ulic: Glinianej, Borowskiej i Dyrekcyjnej. Chociaż zapewne ten fizyczny także jest potrzebny. Chciałbym jednak, żebyśmy wszyscy potraktowali go jak zobowiązanie, a nie zwieńczenie. Bo wiele mamy jeszcze do zrobienia.