Owszem, według najnowszych wytycznych na Mszę może przyjść maksymalnie 50 osób. Ale czy naprawdę władze państwowe i kościelne muszą powiedzieć "zero", żebyśmy dopiero wtedy na poważnie potraktowali epidemię?
Przyznam się szczerze, że sam miałem wątpliwości, łamałem się wewnętrznie. Obserwowałem to, co działo się za granicą. Kościoły zamknięte, a bary, restauracje, baseny pootwierane. Ale to było kilkanaście i kilka dni temu! Zapewne każdy wierzący, w miarę walki z koronawirusem, wyznaczył sobie subiektywną granicę: "No dobra, wtedy już nie pójdę do kościoła".
Myślę, że to "wtedy" nadeszło dzisiaj dla nas wszystkich, dlatego wszyscy powinni sobie tę granicę jasno postawić. Nie zmienia tego fakt, że gdy przyjdzie mniej niż 50 osób do świątyni, to wszystko jest w porządku. Tu nie chodzi o licytowanie się, a już na pewno nie o walkę o miejsca. Słyszałem głosy, żeby jak najszybciej pojawić się w kościele i dzięki temu załapać się w pięćdziesiątce. Absurd.
Zastanawiam się, dlaczego w ludziach nie ma takiej pobożności i wytrwałości na co dzień. Kościoły pootwierane zazwyczaj na oścież, adoracje, Msze św., nabożeństwa, a w ławkach pustki. Nawet podczas uroczystości. A teraz zauważam nieco fałszywą quasi-pobożność.
Ktoś powie, że to mocne słowa, ale jak nazwać taką postawę wobec wszystkiego, co wiemy i widzimy, co obserwowaliśmy na zachodzie i wschodzie? Wobec opinii specjalistów, naukowców, rządzących i (bo może to wciąż dla niektórych za mało) pasterzy Kościoła w Polsce? Mamy komfortową możliwość, by uczyć się na błędach innych.
Wrocławscy dominikanie zawiesili wszystkie Msze oraz nabożeństwa do odwołania. Dmuchają na zimne, bo zapewne w przeciwnym razie do kościoła w samym centrum Wrocławia przybyłoby więcej niż 50 osób. I co wtedy? Wyganianie? Dyskusje, dlaczego ta pani, a nie tamten pan może wejść? Przymykanie oka, bo przecież 53 osoby w kościele to nie przyczyna tragedii?
Pomijam już fakt, że nie idąc na Mszę w niedzielę można mimo wszystko nakarmić swoją duszę porządnie. Nie trzeba całego dnia przeleżeć do góry brzuchem przed telewizorem z chipsami pod ręką. Przede wszystkim zaplanowano mnóstwo transmisji Eucharystii i nabożeństw o różnych porach. Jak jesteś taki pobożny, to proszę, zostań w domu.
Poza tym mamy okazję, by w domu pobyć z bliskimi tak naprawdę. Odłożyć smartfona i wymyślić kreatywną zabawę dla całej rodziny, może pogadać ze współmałżonkiem pierwszy raz od dawna, może chwycić za interesującą książkę, na którą nigdy nie ma czasu lub za zakurzoną gitarę i pośpiewać wspólnie. Pewnie gdzieś na półce kurzy się Pismo Święte, które na co dzień staje się trzydziestym (czyli niemożliwym) wyborem. Okazji do dobra nawet na kilku metrach kwadratowych nie brakuje.
Pamiętajmy, zdrowy rozsądek nie wyklucza żywej wiary.