Miał niespełna 50 lat. Jakim człowiekiem był zmarły przedwcześnie proboszcz i kustosz sanktuarium św. Antoniego Padewskiego "Husiatyńskiego"? O salwatorianinie opowiadają ci, którzy dobrze go znali.
Ks. Jerzy Lazarek SDS - duszpasterz Ruchu Młodzieży Salwatoriańskiej
Ks. Jacek był moim pierwszym proboszczem, a wcześniej wykładowcą w seminarium. Szybko stał się dla mnie autorytetem. Pamiętam, że często powtarzał: "Jurek, życie jest piękne". Był dla mnie ważny w moim kapłaństwie. Traktowałem go jak ojca. Pokazywał mi, jak szanować ludzi i doceniać ich. Dużo rozmawialiśmy o Bogu w parafii. Dbał w naszej wspólnocie kapłańskiej o modlitwę.
Gdy dowiedziałem się po święceniach kapłańskich, że idę pracować do Obornik Śląskich, nie byłem zadowolony. Trafiałem bowiem pod skrzydła swojego profesora. Uczył mnie homiletyki, czyli jak głosić kazania. Czy nauczył? Próbował, ale chyba mu nie wyszło (uśmiech). Kiedyś powiedział na kazaniu, że jakby kaznodzieja zasłabł, to drugi kapłan może skończyć homilię - tak dobrze się rozumieliśmy.
Nie musiał nikomu nic udowadniać. Był wdzięczny za każde dobro, które otrzymywał od ludzi. Ceniłem w nim otwartość na nowe pomysły. Pozwalał mi działać w parafii z młodzieżą. Organizowaliśmy koncerty, spotkania z gośćmi, postawiliśmy namiot sferyczny. Nie eksponował tego, ale był otwarty na nową ewangelizację. Miał także ogromny szacunek do Eucharystii. To on doprowadził do ustanowienia w sanktuarium całodziennej adoracji Najświętszego Sakramentu.
Wiedział, dla kogo służy. Na pierwszym miejscu dla Boga i potem dla ludzi. Znał imiona swoich parafian. W niedzielę po Mszy często wychodził na teren przykościelny, by z nimi porozmawiać, przybić piątkę z dziećmi.
Elżbieta i Adam Kosowscy - parafianie
Poznaliśmy ks. Jacka lepiej, gdy przybył do Obornik Śląskich jako proboszcz w 2010 roku, chociaż kilka lat wcześniej był u nas na praktyce, a potem jako wikariusz. Tak się złożyło, że ochrzcił naszego syna. Pamiętam dobrze, jak kilka miesięcy po ustanowieniu go proboszczem, odwiedził nas po kolędzie. W styczniu na tapecie był wtedy remont kościoła, który ogłosił. A więc jako parafianie chcieliśmy pomóc organizować fundusze. Podczas kolędy omawialiśmy różne pomysły. Pragnęliśmy zorganizować bal, na którym zarobimy pieniądze. Ostatecznie udało nam się przygotowywać co roku taką charytatywną zabawę - 10 edycji, dopóki nie przyszła pandemia.
Ks. Jacek był ciepłym, uczynnym, przyjacielskim i otwartym człowiekiem. Wychodził naprzeciw ludziom. Rozwijał naszą parafię na różne strony, miał wiele pomysłów, powoływał konkretne grupy, które miały sens w naszym kościele. Umiał wybrać takie wspólnoty, które rzeczywiście przysłużą się w parafii. Potrafił wykorzystać potencjał wiernych. Pytał nas, czego oczekujemy, co chcielibyśmy przy kościele zrobić. To nie znaczy, że do wszystkich pomysłów się przychylał, umiał argumentować swoje zdanie.
Dobrze wykorzystywał pieniądze, zawsze z pożytkiem dla ludzi. Bardzo rozważny – jak o czymś decydował, wcześniej zdobywał wiedzę i zasięgał opinii. Został zapamiętany jako gorliwy kapłan i bardzo dobry organizator. Każda pielgrzymka z nim była przemyślania. Wypracowywał konkretny schemat do zrealizowania. Wszystko miało swoje uzasadnienie. Odznaczał się przy tym dużym poczuciem humoru i wiecznym uśmiechem.
Byliśmy z nim dwa razy na Białorusi u znajomego księdza w odwiedziny. Zawsze mówił, że jak przejdzie na emeryturę, przeprowadzi się na Białorus. Miał tam swój pokój.
Nikomu złego słowa nie powiedział. Jak ktoś mu wyrządził przykrość, męczył to w sobie i jak już przekazał, to bardzo delikatnie. Z każdym dobrze żył, z każdym potrafił znaleźć temat do rozmowy, punkt zaczepny. Jednoczył nas. Zmarł w dniu, w którym w naszym kościele odprawiana jest Nowenna do św. Antoniego, w godzinie, w której wystawiany jest Najświętszy sakrament. To bardzo wymowne i symboliczne w kontekście jego inicjatyw w parafii - doprowadzenia do ustanowienia sanktuarium św. Antoniego oraz kaplicy z całodzienną adoracją.
Krzysztof Dębowski - student z Warszawy, związany z rodziną salwatoriańską
Dla każdego, kogo spotkał, był księdzem, kustoszem, przewodnikiem, synem, bratem, przyjacielem i kolegą. Dla mnie był moim "proboszczuniem". Jego drzwi od pokoju nigdy się nie zamykały. Zawsze były dla mnie otwarte. Często go odwiedzałem w Obornikach, spędzaliśmy wiele wspólnych chwil, przeprowadziliśmy mnóstwo rozmów. Wiele się od niego nauczyłem.
Kiedy miałem spędzić kilka dni u niego w parafii, dzwoniłem i mówiłem: "Proboszczuniu, wpadnę na kilka dni, ok? Akurat mam wolne i tak sobie przypadkiem pomyślałem, czy bym nie mógł przyjechać i spędzić kilka dni we wspólnocie? A on na to: "Spoko, wpadaj. Kupiłem już dla ciebie parówki". Często śmiał się ze mnie, że nie jem nic innego, jak tylko parówki, które popijałem zawsze kawą. O parówkach nigdy nie zapomniał!
Na plebanii czułem się zawsze jak w domu! Niczego mi nie brakowało. Przyjeżdżałem jak do siebie i zajmowałem pokój na górze plebanii. Ks. Jacka można było spotkać przy codziennych obowiązkach. Nie tylko przy ołtarzu, ale m.in. przy prasowaniu koszul, kiszeniu ogórków, posiłkach oraz nawet podczas kopania łopatą.
Spędzaliśmy dużo czasu. Robiliśmy razem zakupy, jeździliśmy do kina, wygłupialiśmy się. Traktowałem go jak ojca. To był gość. W sumie nadal nim jest, choć nie ma go już wśród nas. Zawsze będzie bardzo blisko. Dwa dni temu Nepalczycy zdobyli K2. Teraz swoje K2, czyli życie wieczne, zdobył ksiądz Jacek Wawrzyniak i to jest najwspanialsza góra, którą zdobył, i do której dążył. Podchodził do niej przez niespełna 50 lat swojego życia i w końcu się udało!
Wielki człowiek, ksiądz, mentor, wzór do naśladowania. Wiem, że nie przyjadę do niego i nie zjem parówki, nie zadzwonię i nie powiem: "Cześć proboszczuniu. Jak leci?", nie wypiję kawy i nie pooglądamy razem telewizji. Nie pożartujemy już. Ale kiedyś jeszcze na pewno to zrobimy i pogadamy jak dawniej...