Poznaliśmy się w szpitalu onkologicznym podczas chemioterapii. I od tamtej chwili o. Piotr Kwoczała OFM mógł umrzeć na nowotwór praktycznie każdego dnia. Mimo tej prostej diagnozy, jego śmierć po ponad 3 latach mnie uderzyła.
Od dawna wiedziałem i widziałem, że o. Piotr Kwoczała może umrzeć w każdej chwili. Może po tej chemii, może po tamtej. A może w tzw. międzyczasie, bliżej środka. Każdy dzień przy tak zaawansowanym nowotworze złośliwym był po prostu darem. I on też tak to odbierał. Nie bał się dawać mi tego do zrozumienia.
Mimo prostej diagnozy, jego śmierć mnie po prostu mocno uderzyła. Bo jak? Już dzisiaj? Dlaczego? Szybko przyzwyczajamy się do siedzenia na bombie. Do tego: "to może wydarzyć się każdego dnia". No tak, tak, ale przecież jeszcze nie dzisiaj. Przecież dopiero co z gitarą pobijał rekord Guinnessa, grając utwór "Hej Joe" na wrocławskim rynku razem z 7411 gitarzystami
O. Piotr walczył z chorobą wytrwale, więc potencjalnie dał mi czas, by się oswoić.
Doszedłem do prostego wniosku: na żadną śmierć się odpowiednio nie przygotujesz. Nawet jeśli ktoś żyje na ziemi dłużej niż przewidują najmądrzejsi lekarze, niż pokazują badania, niż zakłada medycyna. Może przeżyć swój naukowy wyrok śmierci nawet o kilka lat. I tak zaboli. I tak poczujesz. Pytanie teraz, co z tym zrobisz dalej.
Ojca Piotra poznałem w lipcu 2017 roku, w tym samym miesiącu, w którym usłyszał diagnozę, że ma złośliwego raka. Podjął oczywiście walkę, zaczął leczenie. Niezwykłe było to, że przez lata służył chorym, także na nowotwór, i Bóg doświadczył go tym samym cierpieniem.
Ten niezwykły franciszkanin najpierw stał się dla mnie rozmówcą do wywiadu. Pamiętam drogę do szpitala onkologicznego (tam się poznaliśmy, w czasie chemioterapii). Zachodziłem w głowę, od czego mam zacząć. Po prostu się stresowałem. Żeby nie urazić, nie przekroczyć granicy, żeby nie odebrał mnie jak hieny, która wydobędzie z niego to, na czym jej zależy, i odjedzie. Jednak diagnoza choroby wybrzmiała w jego życiu niedawno. Nie wiedziałem, czego się spodziewać.
Rozmowa wywarła na mnie ogromne wrażenie. A właściwie nie same odpowiedzi zakonnika, lecz spokój, jaki bił z jego tonu głosu, z oczu, z gestów, z zachowania. Pełen pokój. To tylko potwierdzało jego mądrość i głęboką relację z Panem.
Chociaż nie mogę w żadnym razie porównywać naszych cierpień, to o. Piotr uczył mnie jak cierpieć. Jak podchodzić do cierpienia, do choroby niezawinionej, do komplikacji, perturbacji w różnych obszarach życia - fizycznych, psychicznych, duchowych, zawodowych, rodzinnych. Oczywiście nie opanowałem jeszcze tej sztuki. Wiele mi brakuje, ale on po prostu dał mi przykład, pokazał drogę - to jak szansa, której nie możesz zmarnować, ale jednocześnie wyżej postawiona poprzeczka.
I pewnie mógłbym napisać parę rad, czy spostrzeżeń, które z tego wyniknęły. Pewnie ktoś je już spotkał, usłyszał, a może i zastosował. Ale wolę napisać, że w głównej mierze jego istnienie uczyło. Nie mieliśmy na koncie kilkugodzinnych rozmów. Już był na to zbyt słaby fizycznie, ale nawet kilkukrotne kilkadziesiąt minut wlewało do mojego serca nadzieję. Że można tak pogodnie cierpieć, z siłą, która przerasta to, co ziemskie.
Nie umiem tego wdrożyć w pełni w swoje życie, choć ciężary dźwigam nieporównywalnie lżejsze od niego. Ale wiem, w którą stronę iść. Ludzie, których Bóg stawia na naszej drodze, a którzy po prostu sobą wskazują nam odpowiedni kierunek, są bezcenni.
Po śmierci o. Piotra Kwoczały pozostał mimo wszystko smutek (też potrzebny w przeżywaniu), przyszło parę wniosków, ale najistotniejsze jest to, że rozpaliło się ponownie to wielkie marzenie i życiowy cel - spotkać się z nim tam, gdzie teraz przebywa.
Dziękuję Ojcze. W dniu Twojego pogrzebu mogę jedynie zadeklarować, że nie odpuszczę.