We Wrocławiu po raz pierwszy debatowała nowo utworzona Rada ds. Równego Traktowania, powołana przez prezydenta Jacka Sutryka. Przeglądam różne informacje na jej temat i nie mogę znaleźć konkretnej odpowiedzi na pytanie: po co?
Czasem zauważamy takie zjawisko w życiu, jak nieproporcjonalna reakcja na jakąś sytuację, wydarzenia, rzeczywistość.
Skupia się lub przerzuca się jakieś siły na cel, który tak naprawdę nie wymaga aż tak dużego zaangażowania. Inne obszary wydają się potrzebniejsze, wymagają większych nakładów.
Takie wrażenie odnoszę wobec nowo powstałej wrocławskiej Rady ds. Równego Traktowania, złożonej z 28 osób z różnych instytucji. Czytam w internecie na różnorakich stronach, czym się zajmie. Ba! Nawet jesteśmy już po pierwszych obradach. I dowiadujemy się m.in., że rada będzie reagować na przejawy dyskryminacji i zajmie się opracowaniem całościowej strategii na rzecz równego traktowania w życiu lokalnym.
Czyli dokładnie co? Bo zapoznaję się z tymi założeniami któryś raz, ale wciąż brzmią dla mnie enigmatycznie i nieco propagandowo. Widzę wiele pięknych słów, które jednak niewiele znaczą. Bez żadnych uprzedzeń zastanawiam się, czy naprawdę Wrocław nie przeżyłby bez tej rady i czy to jest najbardziej konieczny organ, jaki musiał powstać? Może warto podać jakieś konkretne przykłady działań, żeby nie było wrażenia, że to rada dla rady.
Wydaje mi się, że jako miasto borykamy się z pilniejszymi trudnościami - stan komunikacji miejskiej, zadłużenie, korki, kwestie parkowania, rekrutacja do żłobków i przedszkoli czy choćby smog - dlatego jestem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Oczywiście, jak w każdej większej społeczności - znajdą się sytuacje patologiczne, w tym przypadki np. dyskryminacji, na które należy reagować. Ale czy to palący problem, czy problem, który sami podpalamy pokazowo? Czy dyskryminacja wyziera na nas zza każdego rogu, tak jak czasem korek, duszący dym czy nieprawidłowo zaparkowany samochód?
Patrząc, jak wszędzie trąbili i trąbią, że oto taka rada powstała, sądzę, że staje się ona zręczną zagrywką PR-ową. Wiadomo, że teraz w modzie jest być za równością, tolerancją, przeciwdziałać dyskryminacji. Od razu zaznaczam - to szczytne ideały i wartości, także się pod nimi podpiszę, jeśli nie będą wypaczane.
Ale czy w tej urzędniczej machinie potrzebny nam jest kolejny organ, który zaopiniuje, czy coś lub ktoś dyskryminuje lub nie? Który powie nam, co potępić, a co dopuścić? Pachnie mi tu po prostu stworzeniem kolejnego gremium o poważnej nazwie, które może wywierać nacisk. Którym będzie można się posłużyć w wojnie światopoglądowej w stylu: "Bo rada tak orzekła".
Obym się mylił w swoich wnioskach, widząc, jak wiele bieżących palących problemów rada rozwiązuje (których oczywiście nie rozwiązałby przecież nikt inny - ani prezydent, ani choćby jego doradca społeczny ds. tolerancji i przeciwdziałania ksenofobii).