Przypadek Rafała Kiermaszewskiego z Wrocławia nie jest odosobniony. W swojej żarliwej modlitwie wpadł w pułapkę, która go wykańczała. A przecież św. Józef mu pomógł.
Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz przyszedłem do pracy. Biurko, laptop, telefon. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. To była pierwsza robota po studiach i od razu stabilna, w korporacji. Wszystko wokoło mi imponowało. Po obronie pracy magisterskiej bałem się bezrobocia albo zatrudnienia w miejscu, które mi się nie spodoba, z kiepskimi zarobkami i codziennością, w której będę zmuszał się do wstawiania z łóżka. Dużo się teraz mówi o "nadprodukcji magistrów".
Od dawna modliłem się żarliwie do św. Józefa Rzemieślnika o dobrą pracę. Już pod koniec studiów codziennie przez kilka miesięcy. Kiedy dołączyłem do korporacji, szybko uznałem, że św. Józef to ma moc. Załatwił mi przecież taką posadę. Stanowisko niewysokie, ale dobra pensja na start, własny kąt, praca w znanej firmie. Autentycznie uwierzyłem we wstawiennictwo św. Józefa i w spełnienie moich próśb. Szybko jednak okazało się, że była to moja imaginacja, a co gorsze - trwałem w niej, używając przedmiotowo właśnie św. Józefa.
O co chodzi? Po pierwszym miesiącu nauki, moje godziny w pracy zaczęły się wydłużać. Przełożeni wymagali coraz więcej. Pojawiały się nowe zamówienia, nie wyrabialiśmy się. Wkradła się nerwowość i stres. Wiele spraw zrzucano na mnie, a ja po prostu nie nadążałem. Szpanerski telefon, który w pierwszych dniach mnie zachwycił, stał się moim przekleństwem. Odbierałem mnóstwo nieprzyjemnych telefonów - z jednej strony od kontrahentów, z drugiej - od szefów.
Nie rozumiałem, dlaczego tak się dzieje. Wykonywałem swoje obowiązki dobrze, ale co chwilę dochodziły nowe. Po prawie roku godzenia się na taki stan rzeczy, byłem piekielnie zmęczony. Psychicznie i fizycznie. Mało spałem, spadł mi apetyt. Szedłem do pracy z wiecznym stresem. Moje życie to była sinusoida - poniedziałek dość spokojny, a po nim szalony wtorek i nerwowa środa. W czwartek zebranie i awantura z pretensjami. Piątek cisza po burzy. Weekend to zastanawianie się, co źle zrobiłem i co dalej - co powiedzieć, jak się zachować. Takie tygodnie przeżywałem.
Ktoś zapyta: czemu tego nie rzuciłeś? No właśnie bo... przecież to św. Józef załatwił mi pracę! Miałem etat, dobrą pensję jak na początek, możliwość awansu, pracę w branży. To, o czym marzy się na studiach, na których też często straszą przepełnionym rynkiem i bezrobociem. Wbiłem sobie do głowy tę formułkę, że to praca wymodlona. Nie potrafiłem trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość z powodu wcześniejszych lęków o swoje miejsce na świecie.
W firmie zorientowali się, że mi zależy na pracy, więc to wykorzystywali, a ja myślałem, że przeżywam okres przejściowy. W końcu przecież minie nerwowy czas i wszystko się ustabilizuje. Ale po jednym zamówieniu pojawiało się drugie i kolejne, na które mieliśmy za mało czasu. Liczył się zysk, a równolegle do niego powstał wyzysk.
W tym trudnym czasie modliłem się, również do św. Józefa, ale dzisiaj wiem, że była to wypaczona relacja. Potraktowałem wiarę instrumentalnie. Pan Bóg dawał mi wyraźne znaki przez ludzi. Bliscy szybko zauważyli, co się dzieje i ostrzegali mnie, że się wypalę, wykończę, wpadnę w depresję. Wiecznie chodziłem zmęczony. Po pracy myślałem o pracy. Kończyłem dzień i zastanawiałem się, jak wybrnąć z czegoś, co mnie czeka jutro.
I ciągle ta myśl: "Św. Józefie, patronie pracy, dziękuję Ci za moją posadę. Nie mogę Cię zawieść. Prosiłem tyle czasu, a teraz marudzę. To tylko trudna chwila, która minie. Przetrwam to". Nie potrafiłem dojść do prostego wniosku - to nie to, muszę odejść. Nie chcę tu być, bo mnie krzywdzą.
Wpadłem w pułapkę z powodu infantylnego rozumienia wiary. Nie słuchałem też bliskich i znajomych, którzy mi tłumaczyli, że to podejście mnie zniszczy, zamiast budować. Ale jak? Zaufanie św. Józefowi i Panu Bogu mam mnie zniszczyć? Co oni wygadują?
Nie, nie doszło do żadnego przełomu, cudu, przejrzenia na oczy jak u Szawła, który stał się Pawłem. Po prostu w pewnym momencie zaniedbałem parę obowiązków ze zmęczenia i rozkojarzenia. Szefostwo znalazło prosty powód, żeby mnie zwolnić. Ostatecznie za porozumieniem stron. Szybko znalazł się ktoś na moje miejsce. Dostał mój telefon, laptop i biurko.
Mam nadzieję, że nie wplątał w ten nowy etap św. Józefa. Oczywiście mówię to zdanie z gorzką ironią i wymuszonym uśmiechem, bo św. Józef nie jest niczemu winny. Po czasie dopiero, kiedy stanąłem z boku, zobaczyłem, jaki byłem zaślepiony własnymi lękami. Tym, czym mnie nakarmił świat - strachem przed destabilizacją, bezrobociem, opinią o niezaradności, pogonią za karierą, pragnieniem życia w dostatku, różnymi presjami itd.
Dzisiaj jeszcze żarliwiej modlę się do św. Józefa Rzemieślnika. Myślę, że to on mnie w końcu stamtąd wyciągnął, choć wtedy modliłem się przecież o coś zupełnie innego. Kiedy odchodziłem z firmy, byłem świadomy złego traktowania, ale mimo to czułem żal do siebie, że dostałem jakąś szansę "z góry", a źle nią pokierowałem, że może mogłem inaczej.
Teraz wiem, że miałem wypaczone podejście do sprawy. Potraktowałem św. Józefa jak bankomat, a kiedy świat wciągnął mnie w swoje bezlitosne sidła, wycierałem sobie gębę patronem ludzi pracy, z którym byłem związany.
To wszystko działo się 10 lat temu. Mam pracę. Stabilną, dobrą. Jestem zadowolony, choć chcę się dalej rozwijać. Proszę wciąż św. Józefa Rzemieślnika o wstawiennictwo, ale modlę się inaczej.
Nie: "Daj mi to, bo tego potrzebuję, a ja będę Ci dziękował". Mówię: "Józefie, poprowadź mnie tam, gdzie moje umiejętności i talenty przydadzą się najbardziej, ale zgodnie z wolą Bożą. Otwórz mi oczy na zło i pozwól doceniać dobro. Pomóż mi ustatkować się zawodowo, czerpać satysfakcję z pracy, ale nie zapominając o życiu wiecznym".