Najpierw chciał być franciszkaninem, potem benedyktynem. O wyzwaniach na ten czas rozmawiamy z nowym przeorem dominikanów we Wrocławiu o. Łukaszem Miśko OP.
Maciej Rajfur: Skąd się wziął u Ojca akurat dominikański habit?
O. Łukasz Miśko OP: Najpierw chciałem być franciszkaninem. Pochodzę z franciszkańskiej parafii. Potem odbiłem w stronę benedyktyńską. Przebywałem chwilę w klasztorze w Tyńcu i bardzo mi się tam podobało, ale po kilku tygodniach zapytałem mojego opiekuna: a co z ludźmi? Tymi, którzy do nas nie przyjadą, nie usłyszą tych chorałów, nie przeczytają książek, które wydajemy itd. On odpowiedział, że mnisi nie po to są. Mnich jest po to, żeby był, a nie żeby wychodził. No i ostatecznie to dominikanie znaleźli się na przecięciu tych dwóch szlaków – jednym bardzo aktywnym, drugim bardziej kontemplatywnym. Myślę, że oni łączą w sobie te elementy, których szukałem. To życie w pewnym twórczym dobrym napięciu.
A jak Ojciec odkrył powołanie do kapłaństwa?
Dwa lata po wstąpieniu do zakonu dominikanów doszło do mnie, że będę księdzem. (śmiech) A tak poważniej, to zafascynowało mnie wcześniej bycie dominikaninem. Wspólnota, modlitwa, studiowanie, muzyka. Tworzenie pięknym miejsc pełnych rozmowy, dyskusji, odważnych idei. Pociągała mnie liturgia. Od dziecka grałem na pianinie. W 5 klasie grałem już na kościelnych organach, bo zastępowałem organistę. W liceum z tego czerpałem swoje kieszonkowe – dorabiałem sobie w parafiach i śpiewałem w różnych chórach. Ciągnęło mnie, żeby przebywać w tej przestrzeni ponadczasowego piękna. Przeżywałem pierwsze Boże zakochanie.. A potem pojawiło się właśnie pytanie: co z ludźmi? Miałem wielu znajomych, którzy przechodzili trudności i chciałem im opowiadać o dobrym, obecnym Bogu, który daje nam wolność, ale chce z nami współpracować.
Jaka jest w praktyce rola przeora konwentu? Wiadomo, że to taki szef, ale czy ma jaką rzeczywistą władzę?
Dominikanie są zakonem, który raczej stawia na współodpowiedzialność. Tu we Wrocławiu jest 15 braci, więc 15 pomysłowych zakonników z wizjami duszpasterstwa, życia klasztornego, Kościoła i świata. Oni muszą się dogadać, znaleźć wspólny mianownik w postaci przeora, który pomoże im różne pomysły realizować w harmonii. Mamy braci, którzy pracują w różnych miejscach Wrocławia. Jeden brat jest psychologiem w szpitalu, inny jest inżynierem i pracuje w firmie energetycznej, jeszcze inny jest wykładowcą na Politechnice.. Jest kilku braci, którzy są terapeutami. A więc prezentujemy bardzo różne sposoby wychodzenia do świata. Przeor musi to ogarnąć, moderować, ocenić czy to ma sens, czy wspólnota dobrze odpowiada na potrzeby Kościoła tu i teraz.
Jakie wyzwania stoją przed przeorem we Wrocławiu teraz?
Na pewno mierzymy się z trudną historią związaną z naszym współbratem Pawłem M. Ciągle w mieście żyją jego ofiary i próbują się odnaleźć w rzeczywistości. Pada pytanie, które muszę sobie zadawać: co my jako dominikanie zrobiliśmy, żeby naprawić te szkody i zapobiec przyszłym krzywdom? Na szczęście w tej chwili sprawa jest rozpracowywana przez ekspertów ze specjalnej komisji złożonej ze świeckich i duchownych, która - jak ufam - pomoże nazwać krzywdy i uzdrowić dawne rany.
A co do konkretniejszych wyzwań, mam nadzieję, że pandemia się wkrótce skończy i otworzymy szeroko drzwi kościoła. Pytanie: czy ktoś przez te drzwi będzie chciałem wejść? Mamy klasztor w centrum wielkiego miasta. Nie prowadzimy lokalnej parafii i, ale jesteśmy miejscem, gdzie trafiają bardzo różni ludzie. To tworzy szansę, ale i sprawia trudność. Chcemy pomagać wiernym odnaleźć się w popandemicznej rzeczywistości. Niewątpliwie trzeba zdefiniować nowe cele i opracować strategie duszpasterskie.
Czy miał Ojciec wcześniej jakieś związki z Wrocławiem – miastem, ludźmi, wspólnotą? Chodzi mi o jakiś punkt zaczepienia.
Poza krótkimi wizytami we Wrocławiu nie miałem okazji poznać lepiej kultury miasta. Wydaje mi się, że Kraków, w którym mieszkałem wcześniej, patrzy z zazdrością na Wrocław, bo kojarzy mu się z dużą dynamiką i świeżością. We wschodniej części Polski wszystko idzie nieco wolniejszym trybem. To było widać, gdy bywałem tutaj na przestrzeni ostatni 20 lat. Wrocław się szybko rozwija, tu się dużo dzieje, co potwierdzają pierwsze tygodnie spędzone w stolicy Dolnego Śląska.
Pracował Ojciec 10 lat w Stanach Zjednoczonych. To były lata 2009-2019. Sporo czasu. Jakie doświadczenia przywiózł ze sobą Ojciec zza oceanu jako duszpasterz?
Patrząc pod względem np. ilości praktykujących wiernych, liczb np. członków, Kościół amerykański nie rośnie się nie rozwija. Ale rozwija się twórczo. Chodzi o inicjatywy, pomysły, ruchy. Tradycyjna kultura katolicka nigdy w Stanach nie była dominująca, ale jednak znajdziemy tam takie „kieszonki”, czyli niezwykłe miejsca, w których dzieje się wiele dobrego. Motorem tych działań są często świeccy. Widać również duży wpływ ewangelicznie wiernych biskupów, którzy “generują” powołania kapłańskie w swojej diecezji. Mocno zauważalni są świeccy liderzy różnych ruchów ewangelizacyjno-formacyjnych. To dla mnie mocne doświadczenie, że nawet jeśli wokół nas pewna kultura, do której jesteśmy przyzwyczajeni, się kończy, to nie znaczy, że kończy się życie. Po prostu wiara przestaje być masowa, a staje się lokalna i zależy nie od ciężkich struktur, lecz od lżejszych projektów i wydarzeń. Za oceanem widziałem dużo ewangelicznego życia i mam nadzieję, że w Polsce to się zadzieje. Bo na razie słyszę wiele głosów przepełnionych lękiem, że tracimy katolicką pozycję dominacji i wpływu na całokształt naszego otoczenia. W Stanach tego nigdy nie było, ale to nigdy nie zatrzymywało Kościoła. Rozwój i życie kształtują się oddolnie. Nie trzeba czekać na odgórne decyzje i reformy, ale można działać i szukać już teraz. To proces bardzo twórczy.
Czy zauważył Ojciec jakieś różnice w Polsce przed wyjazdem i po przyjeździe ze Stanów Zjednoczonych?
Przyznaję, że podczas 10 lat za oceanem nie czytałem bieżących informacji o Polsce. Wróciłem i zobaczyłem, że Polska przebudziła się ze świętego spokoju To trochę tak, jakby w filmie science-fiction ktoś mnie zahibernował i obudził po 10 latach. Kiedy byłem święcony w 2007 roku, panował entuzjazm. Wydawało się, że Kościół ma świetlaną przyszłość. Wszystko działa. Oczywiście bywały problemy. Rozmawiano od czasu do czasu: a co jak to wszystko się rozleci niczym domek z kart? Ale to wszystko. Minęło 10 lat i Polska jest zupełnie inna. Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że budowanie Kościoła na „Solidarności”, czy osobie św. Jana Pawła II już nie załatwia sprawy, nie jest takim motorem napędowym, jakby sobie wielu życzyło. I teraz - co w zamian? Różnice więc widać gołym okiem. Wrócę teraz do mojego doświadczenia amerykańskiego - pełnego realizmu, a jednocześnie optymizmu. Kościół może być mały, nawet mniejszościowy. Wtedy pojawia się szansa, by zobaczyć, o co nam właściwie chodzi, kim jesteśmy jako katolicy. Czy wybieramy wiarę, bo to jest dobre, piękne i prawdziwe, czy dlaczego, że urodziliśmy się w takim kręgu kulturowym.
Muzyka liturgiczna jest Ojca konikiem. Przywołam choćby Światowe Dni Młodzieży 2016 w Krakowie, na których posługiwał Ojciec jako drugi dyrygent w Mercy Center, współprowadząc śpiew dla 18 tysięcy anglojęzycznych pielgrzymów w Tauron Arenie. Czy we Wrocławiu będzie starał się Ojciec coś działać w tym temacie?
Nadal jestem prezesem ogólnopolskiej fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny. Wprawdzie nie znam jeszcze dobrze pod tym względem Wrocławia, ale wiem już, że tutaj się bardzo dużo dzieje. Nasza dominikańska wspólnota ma niesamowity potencjał: dwóch świetnych organistów, od lat rozwijane schole. Może uda się stworzyć jakieś wydarzenia, spotkania, rekolekcje liturgiczne, czy warsztaty na Dolnym Śląsku. Coś, co jako dominikanie robimy w całej Polsce. Jestem otwarty i nie przestanę działać w przestrzeni liturgii.
Zamiłowanie do liturgii sprawia, że jest Ojciec rubrycystą?
Jestem bardziej człowiekiem, który myśli o całości wydarzenia, jakim jest liturgia. Ona tak naprawdę ma nas otworzyć na Boże prowadzenie. Bóg jest tym, który celebruje. On jest źródłem, z którego wypływa liturgia liturgią. A my tylko powinniśmy usunąć momenty rozproszenia. Przygotować nasze ciało, nasze emocje, żeby w tę Bożą celebrację dobrze wejść. Czasami nadmierna troska o szczegóły może nas zamknąć na szerszą perspektywę. Poukładamy detale, a jednocześnie umknie nam duży obraz. Myślę, że mogę nazwać siebie, tak pół żartem pół serio, mistykiem liturgicznym. (śmiech)
A więc bardziej organy, czy bardziej gitara z bębnem i grzechotką?
W Polsce bardziej organy albo a capella. Jednak pytanie: jak? Chodzi o jakość i świadomość tych, którzy są zaangażowani. Możemy być świadkami bardzo popisowego i koncertowego wykonania organowego. Formalnie nie ma się czego przyczepić, jednak nie ma w nim Ducha. Ci, którzy uczestniczą, są poruszeni estetycznie, ale mistycznie - na poziomie boskiego życia w nas - niewiele się wydarza. Z drugiej strony nie przeczę, że dobra, subtelna gGitara potrafi z kolei może też otworzyć nas na transcendentne Boże przychodzenie. Klucz zatem znajduje się w naszych emocjach podczas liturgii. Nie możemy się za bardzo “nakręcić”, bo stworzymy psychologiczno-emocjonalną zasłonę dymną. Nie widzimy już Boga, który jest zawsze inny, święty. Liturgia powinna być na tyle ułożona, by pomagała nam wspólnie przeżywać najświętsze tajemnice. Emocje mogą pomóc, ale mogą też przeszkodzić. Dlatego ważna jest dla mnie intencja tych, którzy tworzą muzykę podczas liturgii. Stąd kładę akcent na formację liturgiczną, a nie tylko na techniczne sprawy.
Ojciec to rozmiłowany pielgrzym szlakiem św. Jakuba w Hiszpanii. Co ciekawe dolnośląska droga św. Jakuba jest pierwszym odtworzonym w Polsce fragmentem drogi św. Jakuba. Tutaj ta sieć jest dosyć gęsta. Będzie można Ojca spotkać w przyszłości na szlaku?
Na razie ze względu na obowiązki pozwoliłem sobie tę pasję odwiesić na wieszak, ale jak przyjdzie lato, chętnie będę eksplorował dolnośląskie odcinki. Od kiedy wróciłem ze Stanów Zjednoczonych, śledzę ruchy różnych grup pielgrzymich w Polsce. Cieszę się, że tu na Dolnym Śląsku znajduje się dość silny „ośrodek caminowy”. Mam duże plany co do ewangelizacji na Camino. Gdy skończy się pandemia, chcemy stworzyć w Hiszpanii letni ośrodek ewangelizacji przez liturgię. Myślę, że i lokalnie, i globalnie będę rozwijał tę pasję.
I niewygodne pytanie na koniec: czy nie ma Ojciec wrażenia, z powodu ujawnienia skandalu z udziałem o. Pawła M., że jako następny przeor wpadł Ojciec w niezłe bagno, które trzeba teraz posprzątać, czyli m.in. odbudować zaufanie do dominikanów we Wrocławiu?
Dominikanie co trzy lata muszą jako wspólnota wybrać sobie przełożonego i ten proces dzieje się zarówno w czasie wzrostu, jak i w kryzysu. Zegar dominikańskiej demokracji ciągle tyka. We Wrocławiu trzeba było wybrać nowego przeora, po dwóch kadencjach o. Wojciecha Delika, a zatem czas wyborów był niezależny od skandalu. Aczkolwiek to pytanie, które Pan zadał, nasunęło się mi się, gdy otrzymałem propozycję. Czysto po ludzku to nie jest nic łatwego wchodzić w taką sytuację. Ale nie po to codziennie potwierdzam sobie od tylu lat wybór dominikańskiej drogi, żeby było tylko przyjemnie. Przeszedłem proces rozeznawania, pytania na modlitwie, czy mam w sobie na tyle siły, by sprostać zadaniu. I pojawiła się odpowiedź uspokajająca, że właściwie nie ja mam to osobiście naprawiać. Sprawę Pawła M. bada komisja, prokuratura, to jest nasz wspólny wysiłek – polskich dominikanów, a także pomocnych świeckich.
Mimo ludzkiego lęku przed owym “bagnem”, przekonał mnie fakt, że ja sam osobiście od ponad 20 lat wierzę w pomysł św. Dominika na zakon, i że ten jego pomysł mimo naszych różnych niewierności - jak też mimo wielkich grzechów - ma w sobie nadal więcej dobra i jest wart, by o niego zawalczyć.