Opustoszony decyzjami władz pruskich, dewastowany, zagrożony bombardowaniem, spaleniem; narażony na zawalenie się. Wciąż coś w nim wymaga ratowania, naprawy, ale trwa i kiełkuje w nim nowe życie - ciągle inaczej, zaskakująco. Trzebnicki klasztor przypomina Kościół.
Kiedy sekularyzacja przeprowadzona przez władze pruskie zakończyła kilkusetletnią obecność cysterek w Trzebnicy – zakonu kształtującego całe otoczenie w wymiarze religijnym, kulturowym, gospodarczym – mogło się wydawać, że „świat się wali”. Rzeczywiście, wiele spraw – a także spora część dorobku materialnego – legło w gruzach. Jednak już kilkadziesiąt lat potem zaczęło kiełkować „nowe”. Pojawili się joannici, potem boromeuszki, które wypełniły stare mury „dziełami miłości” – szpital, szkoły i inne przedsięwzięcia sprawiły, że klasztor zaczął tętnić życiem.
Po ostatniej wojnie, gdy zasypano okoliczne stawy i stare mury zaczęły osiadać, groziło mu zawalenie. Uratowany, doświadczył kolejnego kryzysu – związanego ze zniszczonym gigantycznym dachem, chylącym się ku upadkowi. Niedawno po raz kolejny zalaniu uległo klasztorne muzeum, pełne bezcennych zabytków i pamiątek. W sierpniu, po przeprowadzonych pracach, można się znów cieszyć z jego bogactw. Co rusz pojawiają się tu nowi ludzie, nowe pomysły i inicjatywy.
Mnóstwo niezwykłych historii związanych z tym miejscem daje do myślenia.
Nie tylko w dziejach klasztorów coś raz po raz wali się, ulega zniszczeniu, zanika. W Kościele nieustannie coś umiera. Po dłuższym czy krótszym czasie zamętu i niepewności, często na gruzach rodzą się rzeczy nowe, świeże i piękne. To, co wydaje się katastrofą, bywa punktem wyjścia do nowego rozkwitu.
W starych murach jest Życie. Trwa. Może rozwija się w nieoczekiwanej postaci – w wielkiej prostocie, w małych wspólnotach, w wielu drobnych niby okruchach miłości, dobra, piękna. Ale jest. Nawet jeśli w „ogrodzie Kościoła” chwieją się czasem wielkie drzewa, od lat kształtujące krajobraz, wystarczy dobrze się rozejrzeć. Wszędzie widać nowe, zielone kiełki.