Po sześciu dniach wędrówki klerycy Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu dotarli przed oblicze Czarnej Madonny. Na Jasnej Górze spędzili ostatnią noc, a dziś uczestniczyli we Mszy św. w kaplicy Cudownego Obrazu.
Ostatni dzień pielgrzymki, mimo intensywnego deszczu, był najbardziej podniosły i radosny ze względu na możliwość spotkania z Matką. Każdej modlitwie towarzyszyły niezwykłe emocje, bo wieńczyły one pielgrzymkowy trud - opowiada kl. Dawid Gola. Podkreśla ogromne szczęście ze względu na dotarcie do celu, a także wdzięczność i pokój serca podczas modlitwy Apelem Jasnogórskim.
Kleryk Marcin Krawczak przyznaje, że kilkudniowa wędrówka mocno zweryfikowała jej uczestników. - Były etapy walki ze sobą. Zwłaszcza, że była możliwość podjechania samochodem bagażowym. Cieszę się, że nie uległem pokusie. Wierzę, że to będzie procentować w przyszłości, na przykład przy zakładaniu sutanny w miejscach, gdzie być może łatwiej byłoby pójść bez niej - uważa.
Podkreśla też, że w ostatnich dniach wróciła mu wiara w ludzi. - Było wiele niesamowitych sytuacji. Piątego dnia lało niemiłosiernie i było bardzo zimno. Gdy przechodziliśmy przez jedną z miejscowości, jedna pani zaprosił nasa na kawę. Natomiast w Kluczborku zajechał nam drogę samochód, z którego wysiadł mężczyzna. Myśleliśmy, że będzie miał do nas jakieś pretensje, a on zapytał, czy mamy gdzie spać i co jeść - wspomina. Przyznaje, że wszelka gościnność wprawiała go w zakłopotanie. - Ci ludzie nas przyjmowali i karmili, bo jesteśmy klerykami. Robili to z dobrego serca.
Natomiast kl. Maciej Kornalski zaznacza, że kilka dni razem na pewno pozwoliło poznać się lepiej rocznikowym kolegom, zarówno w słabościach, jak i radościach. Przyznaje, że na trasie momentami było bardzo trudno, zwłaszcza ze względu na pogodę. - Ale nawet w takich momentach budował się hart ducha. Myślę, że tak właśnie jest z kapłaństwem. Poza czasem spokoju są też burze wynikające ze słabości i ludzkiej niedoskonałości, pychy i egoizmu, którym trzeba stawić czoła. Moim pielgrzymkowym odkryciem jest właśnie to, że mimo trudności pojawia się taka siła, która pozwala iść dalej - wyjaśnia.
Zwraca też uwagę na wartość budującej się wspólnoty. - Byliśmy dla siebie wsparciem w każdym momencie. Bycie razem dodawało otuchy, że na tej drodze nikt z nas nie jest sam - przekonuje. - Rozumieliśmy się czasem bez słów. Znamienne jest też, że gdy nocowaliśmy pod jednym dachem, nikt nie zamykał się w swoim pokoju, tylko rozmawialiśmy o naszych seminaryjnych sprawach i ewentualnych aktywnościach bardzo długo. To wychodziło bardzo naturalnie - opowiada.