Kolejna odsłona "Toski" Pucciniego tym razem na deskach Opery Wrocławskiej przynosi pewną świeżość. Chcąc nie chcąc, wpisuje się w kontekst współczesności. Ale antyklerykalizm?
Wybrałem się na spektakl zaintrygowany nie tylko tematyką, tłem historycznym akcji czy ciekawością co do scenografii, kostiumów lub muzyki. Zwabiły mnie opinie po premierze, które choć w większości zdecydowanie pozytywnie, wskazywały na antyklerykalny charakter dzieła.
Ale zanim o tym, parę słów o przestrzeni spektaklu. Wypełniała ją bowiem bardzo dobrze opracowana obrotowa i sporych rozmiarów scenografia, co zwiększało i tak już duży dynamizm akcji oraz wzbudzało ciekawość z chwili na chwilę. Szczególnie w scenach II aktu, gdy znajdujemy się w Pałacu Farnese i przechodzimy w te i z powrotem z ekskluzywnego pomieszczenia Barona Scarpii do lochu, w którym torturuje więźniów. Do tego w pamięci pozostał mi świetnie odtworzony klimat świątyni.
Na wyróżnienie zdecydowanie zasługują śpiew i gra Ambrogia Maestriego, jednego z najbardziej uznanych barytonów na świecie. Wspaniale wcielił się w rolę potwora, bezwzględnego i bezdusznego Scarpii. Zresztą już nie pierwszy raz, jednak sam przyznaje, że zrobił to we Wrocławiu w sposób najbardziej dojrzały. Choć nie widziałem poprzednich wcieleń, po tym, co zobaczyłem i usłyszałem w Operze Wrocławskiej - ja mu wierzę.
W pamięć zapadły mi dwie piękne arie wykonane przez malarza Cavaradossiego w więzieniu (tam jeszcze swoje zrobiła bardzo udana gra świateł) oraz przez zakochaną i zrozpaczoną Florię Toscę. Tutaj wyrażam uznanie dla ról Giorgia Sturuy i Lianny Haroutounian.
Orkiestra bardzo dobrze współpracowała z aktorami, budowała napięcie, a dźwięki nie tylko wzmacniały klimat sytuacyjny, lecz również pozwalały odpowiednio odczytać nastrój scen i kreacji aktorskich. Chapeau bas. To tylko potwierdza zwiększającą się w operze rolę orkiestry, która nie musi (a nawet nie powinna) być tylko tłem, lecz równoprawnym partnerem do śpiewu i gry aktorskiej.
W tej sztuce operowej pełnej religijnych symboli, rozgrywanej w państwie kościelnym, widzimy esencję natury ludzkiej: zazdrość, dwulicowość, wyrachowanie, pożądanie, agresję, kłamstwo, ale także miłość i pewnego rodzaju heroizm. W dramacie dominuje grzeszna strona człowieka, który knuje, zdradza, łamie prawo i śluby, wykazuje się brutalnością i rani drugiego.
Nie da się przelecieć wzrokiem obojętnie przez kombinację strojów wojskowych z religijnymi. To wymowny symbol. Baron Scarpia ubrany jest w mundur, ale pod brodą widnieje koloratka. Z kolei jego podwładny Spoletta chodzi w sutannie z elementami munduru.
Spektakl wyraźnie porusza kwestię autentycznej i sztucznej pobożności oraz wiążącej się z tym prawdziwej moralności (lub jej braku). Sztuka pokazuje, że nie zawsze idzie to w logicznej parze, a czasem może przybierać wręcz demoniczne połączenie. Nie ma tu nic oczywistego.
Udający niezwykle religijnego baron Scarpia okazuje się na wskroś wyrachowanym i kłamliwym typem, który dla swoich korzyści jest w stanie nagiąć każde zasady. Utknęły mi w pamięci jego słowa: "Zadowalam mój apetyt i ruszam dalej. Skoro Bóg to wszystko stworzył, chcę tego zasmakować".
Niezwykle wymownym gestem było charakterystyczne rozluźnienie przez niego koloratki, kiedy mówi o łamaniu ślubów w kontekście pożądania Florii Toski. Wcześniej jeszcze słyszymy z jego ust znamienne: "Tosca, przez ciebie zapomniałem o Bogu".
Nie ma wątpliwości, że religia, wiara (jeśli jakąkolwiek miał) są przez niego traktowane instrumentalnie. Jakby dla równowagi otrzymujemy na scenie postać dobrego ateisty malarza Mario Cavaradossiego, który cierpi katusze z powodu opresji państwa kościelnego, którego uosobienie jest właśnie tyran Scarpia.
Moją uwagę w tym całym dramacie ludzkich charakterów zwróciła scena pięknej modlitwy Florii Toski. Zrozpaczona kobieta znajdująca się w potrzasku, w sytuacji bez wyjścia, zwraca się do Boga. Owszem, kłóci się z Nim, czuje żal, nie rozumie, dlaczego znalazła się w takiej sytuacji, ale z Bogiem rozmawia. Z Bogiem, którego przedstawiciele torturują jej ukochanego i są sprawcami całego dramatu. Podejmuje inicjatywę, co jest wyrazem choćby minimalnej nadziei. To była pięknie wyśpiewana rozpacz kierowana ku niebu.
Jeśli zatem ktoś ma wizję Kościoła nieskazitelnego, który tu, na ziemi, powinien funkcjonować kompletnie bez grzechu, a jednak grzeszy i to go w całości pogrąża, może odebrać wrocławską "Toscę" jako antyklerykalną czy antykościelną. Jednak to raczej interpretacja wynikająca z bycia na co dzień od Kościoła dość daleko.
Dzieło Pucciniego w odsłonie Gielety pokazuje swoją ponadczasowość, ponieważ - mówiąc eufemistycznie - ukazuje ludzką naturę i krytykuje to, co w człowieku (nawet pobożnym, nawet wyświęconym czy konsekrowanym) grzeszne i złe.
Ja jednak nie sądzę, abstrahując od wartości artystycznych, by był to atak bezpośrednio na Kościół czy jakikolwiek cios skierowany w stronę duchowieństwa.
Sam, jako człowiek czujący się częścią Kościoła, odbieram to jako przestrogę, artystyczne ostrzeżenie i uwrażliwienie, że zbawiamy się nie przez słowa (nawet te z pacierza), lecz przez czyny. Oczywiście dotyczy to wszystkich, a szczególnie tych noszących sutannę czy habit. Bo "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie".
Przypominają mi się jeszcze w tym kontekście słowa samego Jezusa:
Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi.
A pewnym uzupełnieniem i kwintesencją tych myśli są ostatnie słowa Toski w spektaklu: "Scarpio, przed Bogiem się spotkamy".