W wieku 92 lat zmarł Medard Plewacki, aktor, pedagog, nauczyciel fonetyki wielu pokoleń kleryków z kilku seminariów - zarówno tych diecezjalnych, jak i zakonnych.
Nie da się zliczyć, na ilu ambonach i przy ilu ołtarzach dzisiaj słychać owoc pracy tego człowieka. Wybitnego aktora, człowieka pełnego głębi i rozmodlonego artysty, który swój talent nie tylko rozwinął, ale spożytkował na chwałę Bożą.
Na deskach teatralnych zadebiutował 1 maja 1955 roku rolą Waldka Sosnowskiego w „Miłości ojców” Aleksandra Gorbatowa w reżyserii Stanisława Milskiego w teatrze w Zielonej Górze. Potem występował na scenach teatralnych w Częstochowie i Wrocławiu. Miał na swoim koncie również role filmowe oraz serialowe. Szerszej publiczności pokazał się później w serialach "Złotopolscy" i "Fala zbrodni". Zmarł 24 września. Został pochowany 2 października na cmentarzu parafialnym przy ul. Zabrodzkiej we Wrocławiu.
Przez długie lata Medard Plewacki kształtował piękną i wyraźną mowę u setek kleryków z diecezjalnych seminariów dolnośląskich: wrocławskiego, legnickiego oraz świdnickiego, a także z seminariów zakonnych salwatorianów i franciszkanów. Dla wielu alumnów był kimś więcej niż wykładowcą. Nauczycielem i wychowawcą w pełnym tego słowa znaczeniu.
Medard nie uczył tylko, jak dobrze wydobywać z siebie słowa, tak by inni je usłyszeli. Wyjaśniał też wagę i znaczenie słowa, dzielił się swoją pasją aktorską, reżyserując sztuki teatralne, w których grali klerycy, opowiadał o swoich przeżyciach w trudnych czasach PRL. Pobudzał sumienie.
Nawet po kilkudziesięciu latach od zajęć z aktorem księża, a wówczas klerycy, potrafią wyrecytować wiersz, którego śp. Medard Plewacki uczył, a który zaczyna się tak:
Niełatwa słów wymowa.
Ha, trudna na to rada!
Jeszcze trudniejsze słowa,
Gdy się je w całość składa...
To on nauczył mówić przyszłych kaznodziejów, których dzisiaj słyszymy podczas Mszy świętych, rekolekcji, konferencji i spotkań. Wiedział, że większość z tych, których miał pod ręką, będzie przez całe życie głosić Słowo Boże. I chciał, by było to głoszenie profesjonalne, zrozumiałe. Nie tylko poprawne, ale piękne.
Pracował intensywnie nad wadami wymowy u kleryków, ale był przy tym przyjacielski, uprzejmy. Miał przygotowane specjalne i dość oryginalne ćwiczenia językowe uczące wyraźnego wypowiadania zdań, kształtujące umiejętności oratorskie.
- Nie zapomnę, jak wkładaliśmy 2-3 kasztany do ust i musieliśmy wtedy jak najstaranniej wypowiadać każdy wyraz tak, by inni zrozumieli. Albo gdy wybrany delikwent stawał stawał po drugiej stronie parku i miał tak wyraźnie mówić, nie krzycząc, żeby go reszta słyszała i zrozumiała - wspomina ks. Grzegorz Skałecki SDS.
- Zajęcia z nim były ciekawym doświadczeniem. Często uczyliśmy się czegoś w plenerze. Stawaliśmy naprzeciwko ściany i wypowiadaliśmy różne kwestie tak, żeby zobaczyć jak się odbija głos - opowiada ks. Przemysław Vogt.
- Często mieliśmy na zewnątrz. Chodziliśmy dziwnie, podskakując i wypuszczając z siebie dźwięki w różny sposób. Tłumaczył wówczas, że całe nasze ciało jest pudłem rezonansowym. Kiedy wydobywam dźwięk, powinien czuć, jak mi piszczele rezonują - uśmiecha się misjonarz ks. Jerzy Morański SDS, który przyznaje, że wiele zawdzięcza śp. Medardowi Plewackiemu.
- Dla niego to była misja - móc służyć przyszłym kapłanom swoją wiedzą i doświadczeniem. Nauka głębokiego oddechu i wyraźnego mówienia przydaje się nam cały czas. Nosił z dumą krzyż „Pro Ecclesia et Pontifice”, którym został odznaczony przez Stolicę Apostolską - mówi o. Ezechiel Adamski OFM.
- Pamiętam jak w nowicjacie przewalaliśmy gruz - takie wielkie płyty- i w trakcie tego musieliśmy opowiadać głośno swoje kwestie aktorskie, żeby zobaczyć, jak się głos zmienia przy wysiłku, podczas zmęczenia - opisuje ks. Maciej Szeszko SDS.
Wszyscy kapłani zgodnie przyznają, że zajęcia z fonetyki były czymś więcej niż ćwiczeniami aparatu mowy. Na niektórych odcisnął ogromne piętno, kształtując wyraźnie nie tylko ich dykcję, lecz również ich kapłańską posługę.
Więcej w numerze 41. wrocławskiego Gościa Niedzielnego.