Obojętnie z której strony światopoglądowej język powinien być pozbawiony przekleństw i wulgaryzmów. Bez względu, czy posługuje się nim aktywistka lewicowa, czy radny z PiS. Usprawiedliwianie kogokolwiek emocjami czy psychologią tłumu to niebezpieczna furtka.
Przed kilkoma dniami media w całej Polsce obiegł "breaking news", że we wrocławskim XVII LO nauczyciel historii przeklinał na lekcji i uderzył ręką w ławkę. Uczniowie wyprowadzili go z równowagi, ponieważ śmiali się z angielszczyzny prezydenta Andrzeja Dudy. Padły niecenzuralne słowa.
"Gazeta Wyborcza" podała cytat z nagrania jednego z uczniów, gdzie nauczyciel stwierdza: "Ja np. k**** d*** nadstawiałem, walczyłem z komuną po to, żeby obalić tę p***dzieloną komunę".
Nie ma żadnych wątpliwości, że nauczyciel zachował się niewłaściwie. Stracił cierpliwość i przekroczył granicę. Później przeprosił klasę, a jak poinformowało Biuro Prasowe Urzędu Miasta - został upomniany przez dyrektora szkoły przy świadku. Dyrektor też skieruje wniosek o analizę tej sprawy do Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Dolnośląskim Kuratorium Oświaty.
Niby wszystko jasne, tylko istnieje jeszcze drugie dno tej sytuacji. Ten nauczyciel to Robert Pieńkowski, związkowiec i samorządowiec. W latach 80. zaangażowany w działalność niepodległościową. Obecnie także wrocławski radny miejski z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Jego zachowanie zostało nagłośnione przez niektóre media i stało się najzwyczajniejszą pożywką. No bo można "przywalić". Z kolei inne media przemilczały ten incydent kompletnie, udając, że nic się nie stało.
I tak toczy się medialna gra podwójnych standardów. Niektórzy dziennikarze nie tylko przechodzą obojętnie wobec wulgaryzacji języka, ale czasem też usprawiedliwiają ją np. przy okazji Strajku Kobiet, gdzie na każdym kroku spotykaliśmy obelżywe hasła, i to jeszcze skierowane do konkretnych osób. Zarówno oficjalnie, jak i na ulicach. Wtedy nie skupiano się na przeklinaniu, tylko uzasadniano to rzekomo obroną wolności. Przekleństwa urastały do rangi wyrażania ekspresji, stały się nagle dowodem, że trzeba się buntować, że to wszystko charakteryzuje społeczeństwo obywatelskie.
Podobnie było niejednokrotnie np. z Marszem Niepodległości czy niektórymi wydarzeniami patriotycznymi, także we Wrocławiu. W tym roku przy skandalicznym spaleniu flagi Niemiec w Warszawie manifestujący tłum również sobie nie folgował. Uczestnicy podczas marszów przy różnych okrzykach czasem nie przebierają w słowach, ale przychylne im media nie zwracają na to uwagi, podkreślając jednocześnie niezłomną patriotyczną postawę. To po prostu hipokryzja.
Niedawno też cierpliwość straciła aktorka Barbara Kurdej-Szatan, obrażając w wulgarny sposób w mediach społecznościowych Straż Graniczną. Wówczas niektórzy pisali, że Pieńkowski "wpadł w szał", zaś Kurdej-Szatan "krytykuje" i po prostu "opublikowała emocjonalny wpis".
Gdzie jest konsekwencja i traktowanie pod tym względem ludzi równo? Z jednej i drugiej strony barykady? Nam wszystkim, a szczególnie dziennikarzom, powinno zależeć, by - obojętnie z której strony światopoglądowej - używany język był pozbawiony haseł poniżej krytyki. Bez względu, czy posługuje się nim aktywistka lewicowa, czy radny z PiS. Mówimy o elementarnym szacunku i kulturze ponad podziałami. Usprawiedliwianie kogokolwiek emocjami, psychologią tłumu to niebezpieczna furtka.
Obojętnie, skąd słyszymy bluzgi, nie powinno być na nie zgody, a jeszcze bardziej musimy uważać na subiektywne rozróżnianie i wybiórcze traktowanie. Wydaje się bowiem, że obecnie coraz bardziej żyjemy w dwóch równoległych i różnych światach.