Oto praca zwyciężczyni XVII edycji Konkursu "My Polacy, my Dolnoślązacy" o Laur Złotego Pióra, Alicji Wojnarowskiej z XIV Liceum Ogólnokształcące im. Polonii Belgijskiej we Wrocławiu.
Temat: „Jak twierdzi Olga Tokarczuk: „Coś co się wydarza, a nie zostanie opowiedziane, przestaje istnieć i umiera”. Historia, którą chcesz „ocalić od zapomnienia” i przekazać ją innym.”
Jest piątek, wypadający tak jak wszystkie inne piątki świata, między czwartkiem a sobotą. Mam dziewięć lat i nie wiem jeszcze, że istnieje coś takiego jak kwas fosforowy, podmiot liryczny czy monotoniczność funkcji kwadratowej. Wskazówki zegara – przedwojennego staruszka - ociężale zbliżają się ku godzinie czternastej. Razem z babcią lepimy pierogi w równiutkie półksiężyce, łącząc skrawki ciasta ze smakowitym farszem. W świetle dnia połyskują kryształy i meblościanki, a nad nami więdną słoneczniki na podróbce obrazu Van Gogha. Już od progu czuć wymieszane zapachy starości i zupy ogórkowej. Babcia, opatulona kocem jak chińska cesarzowa, cierpliwie i z wirtuozerskim kunsztem lepi pierog po pierogu. Uśmiecha się, nie mówi, nie milczy. Czternasta jeden i czternasta dwa wdzierają się do nas trochę niepostrzeżenie, mimochodem, bo czas odczuwa się tu trochę inaczej, jakby funkcjonował poza 60 – minutowym obiegiem wskazówek zegara.
A może lepiła uszka zamiast pierogów? Może robiła coś całkiem innego – wieszała firany, myła naczynia, czy podlewała storczyki? Prawda jest taka, że w niektórych moich wspomnieniach jest już trochę niewyraźna i wydaje mi się, że widzę tylko pewien ogólny kontur jej osoby. Czasami pamiętam ją całej w jej wyrazistości, tak jakby nie minęła od danej chwili ani sekunda, czasami nie mogę sobie już przypomnieć najistotniejszych szczegółów. Zapisuję zatem te strzępki historii, wspomnień, ratuję od zapomnienia i raz jeszcze powołuję ją tu do życia. Bo słowo to jedyna dostępna nam forma walki z czasem.
Mam dziesięć lat, jestem chora i babcia opiekuje się mną pod nieobecność mamy. Rozwiązujemy krzyżówki i głowimy się nad hasłem: „Słońce praży, żar się leje z nieba” na cztery litery (nie, niestety „skwar” nie pasuje). Zastanawia mnie ile trzeba przeżyć, żeby zapełnić wszystkie luki. Babcia jest istną wirtuozką rozwiązywania krzyżówek, nie ugina się nawet przy „modelu Fiata jak włoskie miasto” czy „głównym placu w Kijowie”. Koty wdrapują się babci na kolana i śpią tam długie, wypełnione snami o myszach, godziny. Babcia wstawia w kratki litery oznaczające słowa, które już za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat będę używać na co dzień, brzmiące w tej chwili jak jakieś przedziwne zaklęcia. Często, gdy tak już razem siedzimy, opowiada historie o swoich uczniach. Mówi o nich jak o swoich bliskich przyjaciołach, z czułością. I wydaje się wtedy, że jeszcze wczoraj była w szkole i prowadziła ten swój poranny polski dla jednej z maturalnych klas. Podziwiam to, ile imion, ile historii pamięta.
Moja babcia nosi okulary ze szkłami jak denka od butelek i chociaż pewnie nic nie widzi, zawsze mi mówi, że wyjątkowo wyszczuplałam i promienieję. Z tym niewidzeniem to też różnie bywa – przekonać się o tym można wręczając babci gazetkę Tesco czy Biedronki. Wystarczy chwila, a już na ofertach typu „MARKOWE PRODUKTY W NAJLEPSZYCH CENACH”, dotyczących produktów absolutnie niezbędnych takich jak suszarka do jabłek czy zestaw do polerowania lamp, pojawia się znaczek oznaczający, że trzeba to koniecznie kupić. W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że bardzo zależy jej na tym, abyśmy nie odczuli jakiejkolwiek formy niedostatku, że w zaspokajaniu potrzeb innych odnajduje jakiś spokój i pewność. Nigdy jednak nie mówi o tym, czego ona by potrzebowała, czego by chciała. Nawet pod ostrzałem pytań.
Trzeba jednak przyznać, że zanikała powoli, stopniowo i mimo, że wciąż była obok, to czułam, że jest to już jakaś inna forma „bycia”. Zaczynało się od drobnostek – od coraz rzadszych wizyt u fryzjera, gubienia kluczy, kart, monet, trudności ze wstawaniem z kanapy, po rozwój babcinej filozofii, uzasadniającej na różnorakie sposoby niemożność wyjścia z domu. Patrzyła też już jakby inaczej, w jakieś inne kierunki świata, o których nigdy nikt nie mówił na geografii. Nie potrafiła zapamiętać, czy jestem Alą czy Anią i czy mam 10 czy 100 lat. Leżała dnie całe grzejąc się w miłym ciepełku telewizora, oglądając wiadomości i wszystkie dostępne seriale w telewizyjnym repertuarze. I jej cały świat też zaczął się kurczyć i mieścić w tych czterech ścianach. Tygodnie rozciągały się w miesiące a lata w dekady, bo czas u babci działał jakoś inaczej, jak gdyby się zepsuł.
Od pewnego momentu musiała być bardzo samotna. Jak dotąd co piątek spotykała się ze swoimi przyjaciółkami, poznanymi w czasach, kiedy świat w telewizorach nie był jeszcze kolorowy. Jednak nastał taki czas i nastać musiał, że co kilka miesięcy, niekiedy lat, zamiast telefonu od mieszkającej w innym mieście Halinki, Krystyny czy Janeczki, otrzymywała powiadomienia o pogrzebach. I przy stoliku, przy którym spotykała się z tymi sympatycznymi staruszkami pozostała jedyna. Czasami, kiedy myślała, że nie ma mnie w pobliżu, szeptała słowa w stylu: „Nie ma już Halinki, nie ma już Halinki” i mówiła to jak swego rodzaju modlitwę. W takich momentach wiedziałam, że jest między nami jakaś taka niewidzialna granica możliwości porozumienia, tak jakbym ja zawsze musiała patrzyć na świat z dołu, a ona z góry, w której horyzont jest znacznie szerszy i dłuższy.
Jako polonistka zawsze dużo czytała. Recytowała fragmenty „Pan Tadeusza” z pamięci, zaczytywała się w wierszach Słowackiego – oficjalnie i nieco mniej oficjalnie w romansach Danielle Steele.
Teraz, przestrzegając zasady realizmu i przyczyny oraz skutku powinnam opowiedzieć, jaki był koniec niniejszej historii, powinnam wspomnieć coś o pustym krześle i dodać małą wzmiankę o niemiłej naturze nocnych telefonów. Ale nie zrobię tego, nie zgadzam się. Dlatego wymazuję tę część opowieści, zmazuję. Olga Tokarczuk napisała kiedyś, że coś nieopowiedzianego przestaje istnieć i umiera. Niech zatem ta nieopowiedziana część historii zaniknie, rozpadnie się jak spalona na popiół kartka.
…………………………………………………………………………………………………..
Jest piątek, wakacje, lepimy z babcią pierogi. Widać wyraźnie, które wyszły z rąk babci, a które z moich. Na podwórku słychać operowy śpiew starej wejściowej bramy, a z pokoju obok wtórują jej basowe pochrapywania dziadka Alka. Gdzieś ktoś na uliczce się kłóci o paczkę papierosów. Do drzwi dzwoni sąsiad Marek, zapewne chcąc pożyczyć 5 złotych na wieczne nieoddanie. Tłumaczę babci, na czym polegają te całe „fejsbooki” i „instagramy”. Czeka nas bardzo długi, pracowity dzień.