Pytania o naszą gotowość do przyjmowania "niespodziewanych gości" - przy wigilijnym stole i w codziennym życiu - wracają. Chyba każdy przeżywa w tej kwestii swoje własne dylematy - we Wrocławiu dotyczące choćby "niespodziewanych mieszkańców" naszych ulic, altanek, zakamarków pod schodami.
Nie deprecjonując wyzwań związanych z sytuacją na naszej wschodniej granicy, gdy padają pytania o to, jak, komu, w jaki sposób pomóc, stają mi zwykle przed oczyma ludzie, których codziennie spotkać może każdy wrocławianin – choćby w okolicach Ostrowa Tumskiego.
Znany wielu osobom pan, który prosi o pomoc w zakupie specjalnego mleka dla dziecka – przy czym, jak przekonuje, mleko dostępne jest tylko w jakiejś odległej aptece; starsza, chudziutka pani w chustce na głowie, wytrwale stojąca pod katedrą lub pobliską księgarnią, mężczyzna, który mieszkał przez kilka miesięcy pod schodami przy nadodrzańskim bulwarze, pan Kazimierz – który latem przesiadywał całymi dniami na ławce, wpatrując się w pływające Odrą statki – i przekonywał, że woli spać na pobliskim przystanku niż w schronisku, osoby przesiadujące przy drzwiach kościoła dominikanów, pan z obrazkiem Jezusa Miłosiernego, którego spotkać można choćby w przedsionku kościoła pw. Opieki św. Józefa.
Zwykle słyszymy – przekonujące – porady, by pieniędzy na ulicy nikomu nie dawać – bo może zostać wydany na alkohol, narkotyki, itd., bo wspieramy w ten sposób oszustów i naciągaczy. Jednak konia z rzędem temu, kto potrafi pomóc właściwie. Fakt, niektóre z tych osób proszą choćby o coś do jedzenia. Krótka rozmowa pozwala zwykle stwierdzić, że są zorientowane w możliwościach korzystania z jadłodajni, ale nie jest to dla nich wsparcie wystarczające. Bywa, że chętnie przyjmują choćby bułkę drożdżową czy żurek z baru. Czy i to jest jednak wystarczające rozwiązanie?
A co z tymi, którzy prawdopodobnie są wspomnianymi „naciągaczami”? Co potrafię im dać, prócz odmowy otwarcia portmonetki i przekazania kilku „dobrych porad”, z których zazwyczaj, choćby chcieli, nie potrafią skorzystać – bo brak sił, motywacji, wsparcia, wiary w siebie?
Ci nie proszeni, nie chciani „goście” – którzy się zawsze zjawią, kiedy najbardziej się spieszysz; gdy akurat żadnej bułki w torbie nie masz – wydają się wołać o czas, rozmowę, cierpliwość, uwagę, wejście w ich poplątany świat, wlanie iskierki nadziei, potraktowanie jak „człowieka” – nawet jeśli ktoś sam swojego człowieczeństwa nie szanował.
A ci, którzy wydają się nie chcieć już niczego innego prócz kilku złotych, choćby na alkohol, i chyba już nawet zapomnieli, jak się rozmawia na jakikolwiek inny temat – czy można „machnąć na nich ręką”? Z drugiej strony: przecież naprawdę, mijając tych ludzi, zwykle się spieszę… Ile trzeba by mieć czasu, sił, umiejętności, by realnie tym osobom pomóc?
Bp Jacek Kiciński w czasie tegorocznej Pasterki mówił o niebezpieczeństwie przeżywania Bożego Narodzenia jako świąt „ekskluzywnych, sterylnych, podanych w pięknym opakowaniu”; takich z zamkniętą „gospodą swojego serca”, o potrzebie przełamania lęku przed współczesnymi „grotami”…
Ta gospoda zamyka się czasem wobec ludzi spotkanych tuż za rogiem domu czy dwa kroki od miejsca pracy. Jak ją mieć mądrze, dobrze, pięknie otwartą?
Może czasem trzeba stwierdzić: lepiej dać komuś „okruszek serca” – zawsze nieporadnie, niewystarczająco, z oporami – niż nic. Może trzeba swoją gospodę na początek choćby uchylić?