Na wrocławskim rynku w południe zebrało się kilkunastu Ukraińców. Zapraszają się wzajemnie dziś na 18.00 pod pręgierz, by zamanifestować swoją jedność z rodakami. Przypomnijmy, że w samym Wrocławiu mieszka i pracuje ok. 100 tys. obywateli Ukrainy.
Towarzyszą nam gorzkie uczucia. Ciężko, bo cała rodzina tam - dzieci, wnuki - mówi pochodząca z Mikołajowa w obwodzie lwowskim Tatiana Jemec.
Od pięciu lat pracuje we Wrocławiu. Podkreśla, że bardzo dobrze jej się tu mieszka, bo nie czuje się tu sama. - Mam dużo przyjaciół i znajomych, którzy razem ze mną przeżywają to, co się dzieje - zaznacza.
Przyznaje, że już z samego rana kontaktowała się telefonicznie ze swoją siostrą. - Był alarm. Dzieci się boją i panuje ogólna panika. Syn mnie jednak uspokajał i przekonywał, że potrzeba cierpliwości i spokoju, bo Rosjanie chcą wszystkich przestraszyć. Ludzie się mobilizują, zbierają się w grupy i starają się wspierać. Sami musimy się bronić. Wy wiecie jak to jest. Wszyscy wyrażali tylko wsparcia dla nas od 2014 roku, a to wszystko szło ku konfliktowi. Oczywiście dziękujemy za wszelkie wsparcie. Czujemy się strasznie.
Pani Galyna Marmuta jest we Wrocławiu od niedawna. Nie mówi po Polsku. Przyjechała tu do córki i aktualnie szuka pracy. Pochodzi z miasta Mikołajów, ale tego na południu Ukrainy niedaleko Odessy oraz miasta Chersoń, niedaleko którego stacjonowały od 2014 roku wojska Rosyjskie. Mieszkańcy tamtych terenów żyli w napięciu już od dłuższego czasu. - W nocy moja mama i siostra musiały uciekać do piwnicy. Cały dom się trząsł od wybuchów. Kazali im nie wychodzić, żeby nie dostali odłamkami bomb. Wszystkie sklepy są pozamykane i nic nie można kupić do jedzenia - mówi.
Tłumaczy też dlaczego było tak dramatycznie: - Mieszkamy 1,5 kilometra od bazy ukraińskiego wojska, która w pierwszych godzinach była mocno bombardowana. Dlatego wszystko się trzęsło i wyleciały szyby z okien - opowiada. - Ja nie mogę wrócić na Ukrainę. Moja mama mnie przekonuje, żeby nie przyjeżdżała, bo w niczym nie mogę tam pomóc.
Czytaj także: