Teraz w klasztorze kapucynek tercjarek od Świętej Rodziny mówi się w pięciu językach. Polskim, włoskim, niemieckim, hiszpańskim i od niedawna ukraińskim.
To niezwykła wspólnota zakonna w skali kraju. Jedyny klasztor kapucynek w Polsce. Na co dzień mieszkają w nim trzy siostry, a operuje się tam czterema językami.
Jak to możliwe? Zakonnice są z Polski, Niemiec i Włoch, a między sobą porozumiewają się po... hiszpańsku.
Kiedy wybuchła wojna siostry szybko zdecydowały się otworzyć dla uchodźców swój dom na wrocławskich Karłowicach. Wówczas siostra prowincjalna przysłała im do pomocy jeszcze jedną zakonnicę - Polkę, która przyjechała z Hiszpanii.
- Należymy do rodziny franciszkańskiej a to zobowiązuje. Wojna wybuchła w czwartek, a w sobotę rano zgłosiłyśmy swoją gotowość we wtorek do przyjęcia uciekinierów z Ukrainy. Postanowiłyśmy zamienić na mieszkanie kaplicę i zakrystię. Br. Rafał Gorzołka zadzwonił, czy byśmy jednak nie były gotowe w... 5 godzin. Z pomocą wolontariuszy się udało. Ostatecznie pierwsza rodzina trafiła do nas w Środę Popielcową, a zatem mieliśmy bardzo wyrazisty początek Wielkiego Postu - mówi s. Alicja Grzywocz
Do klasztoru przyjechały teściowa z synową i dwoje dzieci. To oni zamieszkali w kaplicy i w zakrystii. Potem 15 marca pojawiła się kolejne rodzina, a następna 19 marca. W sumie grupa ma dwie babcie, trzy mamy i pięcioro dzieci, czyli łącznie 10 osób. Najmłodsze dziecko ma 8 lat, a najstarsze 12. Siostry udostępniły kolejne dwa pokoje i w pełnym zaufaniu przekazały uchodźcom klucze do klasztoru. Oczywiście nie zrezygnowały z kaplicy, tylko przeniosły ją do innego pomieszczenia.
- Przygotowanie miejsca dla tych trzech rodzin, które dziś są z nami, nie udałoby się bez naszych przyjaciół, sąsiadów i znajomych. Gdy tylko usłyszeli, że otworzymy nasz dom dla uciekających z Ukrainy, zjawili się, aby pomóc nosić i skręcać meble, zainstalować dodatkową pralkę, zmienić zamki w drzwiach itp. Kupili lub oddali swoje meble, kuchenkę, talerze, pościel, garnki, patelnie... Zorganizowali ubrania i buty dla dzieci, plecaki do szkoły, ciśnieniomierz dla babci... Długo by wymieniać. To nie tylko my przyjęłyśmy te rodziny, ale zaangażowało się w to wiele osób. Wielu z nich mówiło nam, że sami nie mogą przyjąć nikogo w swoim małym mieszkaniu, ale przynajmniej w ten sposób chcą dołożyć swoją cegiełkę - opisuje kapucynka.
Jak się dogadują z przybyszami?
- Jedna z babć i jedna z mam radzą sobie po polsku. My staramy się mówić pomału po polsku, oni pomału po ukraińsku i Duch Święty z darem języków nam pomaga. I smartfony z tłumaczami internetowymi też - śmieje się s. Alicja.
Główną potrzebą ukraińskich rodzin było bezpieczne miejsce. Teraz ważne okazuje się codzienne wsparcie, towarzyszenie im przy otrzymywaniu trudnych wiadomości od swoich mężów. Jak długo ci ludzie zostaną w klasztorze na Karłowicach?
- Nie ustalałyśmy żadnego terminu. Dopóki będą potrzebowały, mają u nas miejsce. Czekamy na rozwój sytuacji i modlimy się o zakończenie wojny, żeby mogli wrócić i znowu połączyć się z mężami. Kobiety, myśląc realnie, zaczęły szukać pracy, dzieci chodzą do szkoły. Oni nie chcą być ciężarem. Żyją między nadzieją powrotu, a rzeczywistością usamodzielniania się - tłumaczy kapucynka.
Obecnie w klasztorze można usłyszeć pięć języków. Niedawno doszedł ukraiński.
- W niedzielę zorganizowałyśmy wspólny obiad. Oni coś ugotowali i my także. Czuliśmy, że w jakiś sposób przy dużym stole świętujemy ich obecność, choć ta radość była taka napięta. Mimo, że znajdujemy się daleko od wybuchów i strzałów, to jednak wojna ciągle się przypomina - podsumowuje s. Alicja.
Zobaczcie, jak przyjęły ukraińskich uchodźców siostry kapucynki: