Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?

Po latach pani Wanda zajrzała do bezcennych pamiątek. Kiedy jako nastolatka pojechała na pielgrzymkę na Jasną Górę, poznała swojego Anioła Stróża w białym habicie. Czy takie historie są jeszcze możliwe?

Wszystko zaczęło się w 1968 roku na pielgrzymce maturzystów na Jasną Górę. Wanda miała wówczas 18 lat. Jej klasę oprowadzał o. Józef Jaskółowski, sekretarz generalny paulinów. Pokazał im klasztor i wspaniałe organy. Po zwiedzaniu grupa korzystała z czasu wolnego w mieście, ale Wanda została.

Zakonnik, opowiadając różne historie, zaciekawił ją swoją osobowością i wewnętrznym ciepłem. Zaczęli rozmawiać. Zaprosił ją do rozmównicy, przyniósł herbatę i ciastka. Tak zaczęła się piękna relacja, którą pewnie niejeden z nas chciałby przeżyć.

Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?   Takiego zapamiętała sobie o. Józefa pani Wanda. Reprodukcja Maciej Rajfur /Foto Gość

Duchowy ojciec

Wanda Karlak w 1968 roku przeżywała nastoletni bunt i kryzys wiary. Chodziła do kościoła na Mszę, ale trapiły ją wątpliwości. Nie miała w swoim otoczeniu kogoś, z kim mogłaby porozmawiać, a na forum nie chciała przedstawiać swoich przemyśleń. – Ojciec Józef szybko zdobył moje uznanie. Miał wtedy 66 lat. Biła od niego charyzma. Od kilku lat pisałam pamiętnik. Przelewałam na papier wszystkie swoje problemy, troski, wyzwania. Podzieliłam się tą informacją z paulinem. Nawet zaproponowałam, że pokażę mu część tych treści. Zgodził się przeczytać i zachować to w tajemnicy. Ustaliliśmy wtedy, że będziemy do siebie pisać listy. Nie było wówczas telefonów komórkowych – wspomina Wanda Karlak. Od spotkania w jasnogórskiej rozmównicy zaczęła się piękna relacja, która trwała całe lata.

– Z każdego swojego wyjazdu przysyłał mi widokówki, sympatyczne wiadomości, ale wymienialiśmy się także długimi listami. A gdy ojciec wizytował parafie w pobliżu mojego domu lub prowadził gdzieś rekolekcje, powiadamiał mnie wcześniej, żebyśmy mogli się zobaczyć. Mieliśmy wtedy trochę czasu, by porozmawiać, bo wszystkiego nie dało się przekazać w liście – opowiada kobieta. Jeździła też na Jasną Górę na dwa-trzy dni. Tam przeprowadziła z o. Józefem burzliwe rozmowy. Widywali się kilka, a nawet kilkanaście razy w roku.

Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?   Wspomnienie o o. Józefie pozostaje w głowie Wandy wciąż żywe. Wiele mu zawdzięcza. Reprodukcja Maciej Rajfur /Foto Gość

Wielogodzinne i burzliwe

Kontakt z o. Jaskółowskim był dla młodej Dolnoślązaczki bardzo ważny. Zadawała mu wiele pytań nacechowanych trudnymi emocjami, szukała kierunku życia. – On mnie sprowadzał na właściwą ścieżkę. Podsuwał właściwą literaturę. Starałam się czytać to, co mi polecał. Korespondowaliśmy o życiowych problemach. W domu nie miałam możliwości, żeby wszystko przegadać. On był moim opiekunem duchowym. Wiedziałam, że jest dyskretny i utrzymuje tajemnice. Listy sam odbierał i – jeżeli były bardzo intymne – od razu niszczył po przeczytaniu. Moje przemyślenia były długie, co najmniej trzy kartki A4 zapisane maczkiem – mówi W. Karlak.

Wszystkie listy od o. Józefa zachowała. Leżą u niej w domu już ponad 50 lat. Kiedy pani Wanda dziś do nich zagląda, natychmiast się wzrusza. Jest osobą niezwykle skrytą, o bardzo wysokiej wrażliwości. Trafiła na kapłana, który potrafił nie tylko ją zrozumieć, ale także akceptował taką, jaka była. Na kartki z maszynopisem z Jasnej Góry padają łzy. Nigdy w życiu nie miała tak bliskiego przyjaciela.

– Wiele godzin rozmawialiśmy o wszystkim. Oprowadzał mnie po klasztorze. Opowiadał o swojej młodości. Przełomowym momentem był pewien mój pobyt na Jasnej Górze. Jeden z kilkunastu. Wieczorem, przed zasłonięciem cudownego obrazu Czarnej Madonny, spacerowaliśmy po wałach jasnogórskich. Bardzo spierałam się wtedy z ojcem o jakąś kwestię. W pewnym momencie powiedział do mnie: „A teraz uklęknij, udzielę ci rozgrzeszenia. Potem idź za kratę do Komunii Świętej”. Coś we mnie pękło, ożywiła się moja wiara – stwierdza Wanda.

Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?   Maciej Rajfur /Foto Gość

Jednak przyjechał!

Wkrótce potem, w 1973 roku, kobieta poprosiła, by pobłogosławił jej związek małżeński. Na jednej z pożółkłych kartek czytamy: „Kochana, dziękuję za przysłane zaproszenie, jak i za ostatni list. Rozbroiłaś mnie zupełnie powiedzeniem, że najmilszym podarunkiem ślubnym byłaby dla Ciebie moja obecność i to, że udzieliłbym Ci ślubu. Nie mogę rzucać cienia na progu Twojego nowego życia, a więc mimo wielu przeszkód przyjadę i udzielę wam ślubu. […] Będę po cywilnemu w futrze. Habit przywiozę ze sobą. Reszta na miejscu. List do księdza proboszcza zanieś zaraz po otrzymaniu”.

– Poszłam do swojego proboszcza, żeby zarezerwować termin i poinformować go o całej sytuacji z paulinem. Ksiądz powiedział, że nie ma takiej możliwości. Wówczas o. Józef przysłał szarą kopertę, w której była druga koperta – miałam ją zanieść do proboszcza i czekać. Kapłan otworzył przy mnie tę przesyłkę, w milczeniu zapoznał się z treścią listu, po czym powiedział: „To o której godzinie chcecie ten ślub?”. Nie wiem, co było tam napisane, ale bardzo się wtedy ucieszyłam. Nic innego się dla mnie nie liczyło – opisuje dziś kobieta.

Krewni nie dowierzali jej, że taki zacny paulin przyjedzie do jakiejś nic nie znaczącej młodej osoby na ślub. Nie dawano jej nadziei. Nawet urszulanka z rodziny sceptycznie powtarzała, że to niemożliwe, by ktoś tak ważny przejechał kawał drogi dla zwykłej dziewczyny. – Wyszliśmy z moim przyszłym mężem na dworzec… Przyjechał starszy pan w futrze z walizeczką – zgodnie z opisem z listu. Przyszedł do domu, przedstawiłam go. Rodzice dziwnie się patrzyli. Ale kiedy o. Józef poszedł do pokoju, a potem wyszedł w białym habicie, wszystkim szczęki opadły. To jednak prawda! – wspomina Wanda.

Wesele urządzono w domu rodziców. – Po ślubie zasiedliśmy do obiadu, wszyscy byli zestresowani obecnością zakonnika. Ojciec Józef to zauważył. Wyciągnął nagle z walizki koniak, postawił zamaszystym ruchem na stół i stwierdził: „Ludzie, to jest wesele, trzeba się napić za młodych. Proszę się nie krępować moją osobą!”. Wtedy atmosfera się rozluźniła – uważa W. Karlak.

Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?   Młode małżeństwo z o. Józefem Jaskółowskim. Reprodukcja Maciej Rajfur /Foto Gość

Kochana łepetyna

Paulin wymienił z młodą kobietą blisko sto listów. Doświadczony zakonnik bardzo się cieszył z tej relacji, co także okazywał. Kiedy coś w życiu sprawiało Wandzie problem lub ją w jakikolwiek sposób dotykało, bez zwłoki kierowała swe myśli i słowa w stronę Jasnej Góry. Po ślubie, gdy Wanda urodziła córkę, o. Józef pisał:

„Miałem złożyć Ci życzenia na imieniny, a przed oczami stanął mi szalenie miły, kochany, czupurny dzieciuch, który z powagą przedkładał problemy. Traktowałem Cię wcale nie po dziecinnemu. Odpowiadałem poważnie, wiedząc, że więcej na ten moment rozumujesz sercem aniżeli kochaną łepetyną. Taka byłaś dla mnie i taką pozostałaś. […] Wanda, wiem, że jesteś teraz zajęta, ale jeżeli znajdziesz chwilę czasu, pisz mi jak dawniej. Myślisz może, że zaszły zmiany, że nie oczekuję od Ciebie listów? Przeciwnie. Pisz mi o swoim dziecku, o domu, a najwięcej mnie ciekawi, co się u Ciebie dzieje. Napisz mi o waszym wspólnym życiu i zainteresowaniach. Jak dzisiaj już z perspektywy czasu oceniasz postawiony krok”.

 Innym razem tłumaczył swojej podopiecznej:

„Co innego jest radość dziecka Bożego, a co innego rozwichrzenie wsparte na nowoczesnym nihilizmie. Nie zawsze do nowego trzeba iść drogą rewolucji. Kościół nie wypowiada się często negatywnie, lecz jest powściągliwy. Ja również, zachowując szacunek dla myśli, indywidualności i osobowości każdego człowieka, postępować raczej wolę utartymi ścieżkami”.

Prawdziwy duchowy ojciec - czy takie historie się jeszcze zdarzają?   O. Józef błogosławił małżeńswo Wandy. Reprodukcja Maciej Rajfur /Foto Gość

Dozgonnie wdzięczna

Po siedmiu latach od ich pierwszego spotkania na Jasnej Górze o. Jaskółowski został oddelegowany do Stanów Zjednoczonych. Wiedział, że nie będzie mógł odtąd drogiej Wandzi poświęcać tyle czasu co dotychczas. Był osobą starszą, schorowaną. – Pożegnaliśmy się listownie. Było mi żal i czuję jego brak do tej pory. Już tak zaangażowanej i bratniej duszy nie spotkałam, chociaż przeżyłam różne przyjaźnie – podsumowuje Wanda Karlak.

– On mnie przeprowadził prawie bezboleśnie z młodzieżowego buntu do dorosłego uporządkowanego życia. Rozjaśniał mi trudy życia. Miałam swojego Anioła Stróża w tym najniebezpieczniejszym dla człowieka momencie, kiedy można łatwo zbłądzić, wpaść w nałogi. O wszystkich trudnych emocjach informowałam o. Józefa, a on umiał je skanalizować w dobrym kierunku. Jestem mu codziennie za to wdzięczna i otaczam go moją modlitwą. Dzisiaj doceniam tę niezwykłą relację i czuję, jak mi go brakuje – zamyśla się pani Wanda.


Kim był o. Józef Zbigniew Jaskółowski?

Stanisław Japowicz (zmienił nazwisko na Jaskółowski) żył w latach 1902–1989. W 1928 roku wstąpił do paulinów, święcenia kapłańskie otrzymał w 1933. Po studiach teologicznych w Rzymie otrzymał doktorat. W czasie II wojny światowej na Jasnej Górze pełnił funkcję łącznika między klasztorem jasnogórskim a Służbą Zwycięstwu Polski. Był prefektem WSD na Skałce w Krakowie. Po wojnie obawiał się deportacji oraz tropienia przez Sowietów i UB. Wystąpił z zakonu i przeniósł się do archidiecezji wrocławskiej. Był duszpasterzem w parafiach: Szczawienko, Pieszyce, Świętej Rodziny we Wrocławiu, Długołęce i Rzeczycy. Pracował w kurii wrocławskiej jako wizytator urzędów dziekańskich, był kanonikiem RM. W 1966 roku powrócił do zakonu paulinów i został sekretarzem generalnym.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..