31 marca abp Józef Kupny obchodzi 40-lecie kapłaństwa. Metropolita wrocławski opowiada nam, jak rodziło się jego powołanie, jak je rozeznawał i jaki zareagowano na to w rodzinie.
Arcybiskup Kupny święcenia kapłańskie przyjął 31 marca 1983 r. w Katowicach z rąk biskupa katowickiego Herberta Bednorza. Co ciekawe, był to Wielki Czwartek.
Dotarliśmy do archiwalnego numeru "Gościa Niedzielnego" z 1983 r. (nr 14), który opisywał święcenia kapłańskie.
Maciej Rajfur: Decyzja pójścia do seminarium nie była zapewne łatwa i taka zwyczajna dla rodziny.
Abp Józef Kupny: W czasach, kiedy kończyliśmy z siostrą razem szkołę podstawową, wybraliśmy także razem dalszą drogę edukacji, czyli liceum ogólnokształcące. Mama po mojej podstawówce bardziej pragnęła, bym poszedł do technikum. Bo wtedy szybko zdobywało się zawód, miało się fach w rękach. W pewien sposób to było bezpieczne. Po liceum trzeba przecież nadal się uczyć. Powiem szczerze, że wybór szkoły średniej nie był całkowicie mój. Całe 8 lat chodziłem do klasy z siostrą i potem też zdecydowaliśmy się uczyć razem w liceum. A co potem, to się zobaczy. Nie mogę powiedzieć, że wiedziałem już wtedy, że po liceum wstąpię do seminarium. Nie tak się rodziło to powołanie. Owszem, byłem związany z Kościołem, sama myśl o kapłaństwie może gdzieś się tam pojawiała, ale prawdziwą presję poczułem przed maturą. Moje powołanie rodziło się naturalnie, powoli, choć im bliżej celu, tym natężenie było silniejsze. Ja oczywiście po podjęciu decyzji z różnymi myślami wciąż się musiałem mierzyć.
Pochodzi Ksiądz Arcybiskup z rodziny wierzącej i religijnej, więc to chyba nie powinno być zaskoczeniem.
W mojej rodzinie wszyscy żyli w sakramentalnych związkach małżeńskich. Dla nich sprawy religii, wiary były bardzo ważne, dlatego kiedy ogłosiłem decyzję o wstąpieniu do seminarium i kroczeniu ku kapłaństwu, nikt mnie nie uważał za jakiegoś dziwaka. Nikt mnie nie namawiał, żebym porzucił tę drogę, nie zniechęcano mnie. A później, już jako rektor seminarium śląskiego, dowiadywałem się, że byli tacy klerycy, dla których wyjazd do domu wiązał się z wewnętrznym cierpieniem, bo rodzice nie akceptowali ich wyboru drogi życiowej, więc namawiali ich do zmiany. Potem przyjeżdżali do seminarium po takich świętach zupełnie rozbici. Mieli w sobie bardzo wiele wątpliwości, których narobili im ojciec czy matka. Ja to oczywiście poniekąd rozumiem. Rodzice zwykle mają jakieś plany w stosunku do dziecka. Na przykład chcą być dziadkami, a mają jednego syna. "Kiedy ja mam te wnuki bawić? Teraz jestem gotowa". Więc odradzają nie tyle ze względów antyreligijnych, co z powodu swoich planów.
Rodzice Księdza Arcybiskupa mieli konkretne plany dla swojego syna?
Kiedy zakomunikowałem ojcu, że wybieram się na studia teologiczne, zapytał tylko, czy jestem świadomy, że to niełatwa droga. Czy ja naprawdę to przemyślałem, bo to nie jest łatwe życie. Nieraz rodzice, którzy są włączeni we wspólnotę Kościoła, nie chcą, żeby ich syn był księdzem, bo wiedzą, jak obecnie wygląda sytuacja. Dlatego podziwiam rodziców, którzy błogosławią swoich synów wybierających drogę kapłaństwa. Atmosfera, w której ja się wychowałem, była inna i dzisiaj to rozumiem, że pomogła mi w pozytywnej odpowiedzi na wezwanie Boże do kapłaństwa.
Panowały zupełnie inne nastroje społeczne niż teraz, w 2023 roku.
Nie było tak antyklerykalnych trendów w środowisku, w grupie znajomych, wśród rówieśników. Podział na dobro-zło okazał się prostszy do rozszyfrowania niż dziś. Z jednej strony władza komunistyczna i wszyscy, którzy wspierali aparat zwalczający Kościół, a z drugiej strony społeczeństwo. Łatwiej było się w tym świecie poruszać. Myśmy dobrze wiedzieli, kto jest kto. Dzisiaj się tego od razu nie wie, bo podziały są właściwie wszędzie. Czasy pluralizmu musiały nadejść, bo nigdy wszyscy nie myślą tak samo. I to jest dobre samo w sobie, natomiast podziały nacechowane wrogością stały się społeczną tragedią.
Jakie miał Ksiądz Arcybiskup relacje z rówieśnikami?
Byłem w tej dobrej sytuacji, że nie czułem zobowiązań wobec koleżanek. Miałem siostrę bliźniaczkę i wszędzie chodziliśmy razem. Nie stworzyłem takiej sytuacji, że kogoś zawiodłem, czy komuś zawróciłem w głowie. To są trudne kwestie z zaangażowaniem uczuciowym. Pod tym względem byłem zatem wolnym człowiekiem. Ale mimo to i tak okazała się to dla mnie trudna decyzja. Miałem dużo znajomych, zarówno kolegów, jak i koleżanek. Modne były tzw. prywatki. Ktoś miał magnetofon, zapraszał do siebie. Tańczyliśmy w małym gronie. Rodzice zwykle byli za drzwiami. To nie trwało całymi nocami, tylko w odpowiednich godzinach się kończyło. Przechodziłem też młodzieńczy etap fascynacji koleżankami. To nie tak, że jak się idzie na księdza, to oznacza, że się do małżeństwa nie nadaje. Po prostu czułem coraz silniejszą presję. To natręctwo myślowe w związku z kapłaństwem się nasilało. Nie chciałem tego, a to przychodziło. Nawet miałem takie myśli, że najpierw pójdę na studia świeckie i dopiero potem do seminarium. Żeby tę zasadniczą decyzję oddalić.
Przeżył Ksiądz Arcybiskup jakiś przełomowy moment na tej drodze do podjęcia decyzji o studiach teologicznych?
Pamiętam, że poszedłem jako 19-latek na Mszę św. w katedrze w Katowicach. I tam nie wytrzymałem. Pomyślałem: "Nie mogę tego odkładać, muszę iść teraz, nie kiedyś". Oświadczyłem Bogu, że idę, że już nie będę się wzbraniał. Tym bardziej że sytuacja stawała się już napięta. Dokumenty na studia składało się przez szkołę średnią. Moja siostra już dawno złożyła deklarację na uniwersytet, na matematykę, a ja ciągle jeszcze się zastanawiałem. Musiałem podejmować kluczową decyzję. Więc w katedrze Panu Jezusowi to powiedziałem.
Kto jako pierwszy dowiedział się o planach związanych z kapłaństwem?
Moja siostra Krysia. Ona to bardzo dobrze przyjęła, uszanowała i miałem w niej sojusznika. Czułem jej wsparcie. Rodzice oczywiście mogli się domyślać. Nie wiem, czy oni coś przeczuwali. Ale myślę sobie, że pewnie widzieli tę moją bliskość z Bogiem. W ostatniej klasie codziennie bywałem na Mszy św. i nie robiłem z tego tajemnicy. Kiedy powiedziałem im o chęci wstąpienia do seminarium, mama przyjęła to normalnie. Nie była na nie ani nie okazała wielkiej euforii. Natomiast pamiętam, że mój tato na początku okazał zaskoczenie. Ewidentnie nie był przygotowany psychicznie na przyjęcie tej wiadomości. A to było dla mnie ważne. Przestraszył się tego, chciał uciec, zmieniał temat na plany mojej siostry. Ale kiedy doszedł do siebie, zwrócił uwagę, czy ja sobie zdaję sprawę, jakie wyzwanie podejmuję, z czym się to wiąże. Potem moi rodzice trochę okrzepli, zaskoczenie minęło i byli dla mnie zawsze ogromnym wsparciem. Wiedziałem, że są ze mnie dumni. Tacy byli od początku tej drogi. Nie dlatego, że obroniłem doktorat czy zostałem biskupem, ale cieszyli się zawsze z najprostszych moich posług jako kapłana. Od kiedy zostałem wikariuszem.