Zanim ludzie wyruszą w swoją ostatnią podróż, często chcą znaleźć się w rodzinnym domu. Jak pan Denys, który niedawno wracał do niego przez ogarniętą wojną Ukrainę. Pomogło mu w tym wrocławskie Hospicjum Bonifratrów.
Kres życia to szczególny moment, dla każdego. Gdy jednak człowiek przebywa z dala od ojczyzny, w obcym dla siebie kraju, te chwile stają się dużo trudniejsze. Tak było w przypadku pacjenta z Ukrainy. Po otrzymaniu diagnozy żył jedynie miesiąc. Spędził dwa tygodnie w szpitalu, niecały tydzień w hospicjum i niecały tydzień w domu rodzinnym.
Chcę wrócić
Ten zaledwie 40-letni człowiek przyjechał do Polski jeszcze przed wybuchem wojny, w celach zarobkowych. Mieszkał w hotelu robotniczym, razem z kolegami z pracy. – W marcu zdiagnozowano u niego chorobę nowotworową – mówi lekarz Magdalena Naleśniak-Kubicka, dyrektorka ds. medycznych wrocławskiego Hospicjum Bonifratrów. – Zapewne rozwijała się dużo wcześniej, ale widocznie objawy nie były na tyle odczuwalne, by pan Denys uświadomił sobie, że dzieje się coś bardzo złego. Kiedy poczuł się źle, skorzystał z opieki medycznej w Polsce, lecz było już za późno. Trafił do szpitala, ale choroby już nie dało się wyleczyć. Zalecono leczenie objawowe, paliatywne – tłumaczy.
Pacjent znalazł się we wrocławskim Hospicjum Bonifratrów przy ul. Poświęckiej. – Po kilku dniach pojawiła się u nas jego mama. Przyjechała z obwodu charkowskiego – miejsca, gdzie wciąż jest bardzo niebezpiecznie. Dotarła do nas środkami komunikacji zbiorowej, z przesiadkami. Przyjechała do syna, ale z założeniem, że wróci z nim do swojej ojczyzny, do domu. On też chciał być u siebie – wspomina pani doktor.
Mama przyjechała w pośpiechu, nie miała załatwionego noclegu. Pracownicy hospicjum zadbali więc o nią, umożliwili zatrzymanie się w wydzielonym pomieszczeniu na terenie placówki. Proponowali obojgu, by rozważyli pozostanie na miejscu, jednak i syn, i mama byli zdecydowani, by wrócić.
– Zamierzali wracać zwykłym busem, kursującym w ramach zbiorowej komunikacji. Wedle naszej opinii, stan pana Denysa na to nie pozwalał, szukaliśmy więc lepszej formy transportu – opowiada M. Naleśniak-Kubicka. – Wiedzieliśmy, że najlepszy byłby oczywiście transport medyczny – z możliwością przyjęcia przez pacjenta pozycji leżącej, z towarzyszeniem osoby, która mogłaby właściwie zareagować, gdyby po drodze coś się działo. Obdzwoniliśmy kilka firm, które standardowo jeżdżą do krajów europejskich, także do Ukrainy, ale w obecnej sytuacji okazało się, że wyjazd na Wschód stanowi dla nich problem. Ostatecznie jednak znalazłam w internecie firmę, która była gotowa podjąć się tego wyzwania – mówi.
Mama i syn
Kierowca wcześniej przeanalizował specjalne mapy, orientując się, która trasa w tamtym konkretnym momencie jest najbezpieczniejsza, gdzie najmniej prawdopodobny jest ostrzał. Zadzwonił z wyprzedzeniem na wybrane przejście graniczne.
– My ze swojej strony przygotowaliśmy pismo do Straży Granicznej z prośbą, by bez kolejki przepuścić chorego przez granicę. Napisaliśmy dokładnie panu Denysowi i jego mamie, jak należy zażywać zlecone leki. Mama została poinstruowana, jak robić zastrzyki z lekami przeciwbólowymi, gdy pan przestanie połykać. Przygotowaliśmy wypis, kartę informacyjną mówiącą o tym, jakie leki pan będzie miał przy sobie. Napisaliśmy to wszystko i po polsku, i po ukraińsku, by podróżnych nie spotkały żadne trudności po obu stronach granicy – dodaje pani dyrektor.
Mama nauczyła się z pomocą pielęgniarek z hospicjum wykonywać niezbędne czynności przy chorym. Wiedziała, jakich objawów może się spodziewać. Była gotowa zmierzyć się z wyzwaniami samotnie. W ich kraju hospicja domowe nie działają, a do szpitala czy innej placówki nie chciała syna oddawać. Wyjechali z Wrocławia 30 marca o 3.25, a u celu byli po 20.00. Obyło się bez żadnych przeszkód.
– Byłam z mamą pana Denysa w stałym kontakcie. Zmarł 6 kwietnia. Pod koniec, jak pisała, już nie reagował, ale ona była przy nim cały czas, mówiła do niego. Umarł tam, gdzie chciał, w otoczeniu najbliższych – opowiada M. Naleśniak-Kubicka. – Mama bardzo nam dziękowała za pomoc. My też głęboko przeżyliśmy całą tę sytuację. Organizacja wyjazdu, szybkie przeszkolenie mamy były bardzo absorbujące. Brakło czasu na zorganizowanie jakiejś zbiórki, koszty transportu pokryliśmy więc sami. Gdy pan dotarł na miejsce, odetchnęliśmy z ulgą – dodaje.
Historia pana Denysa była dla personelu hospicjum okazją do refleksji nad sytuacją obcokrajowców, którzy nagle z dala od ojczyzny stają wobec perspektywy szybkiego końca życia. Najgorzej, jeśli przyjechali do Polski w pojedynkę, mieszkają sami. – Bardzo ważne jest dla człowieka, by umrzeć u siebie. Na takie pragnienie składa się wiele czynników. Choćby kwestia pochówku zgodnego z wyznawaną religią, z obrządkiem i lokalnymi tradycjami, z pogrzebem na cmentarzu, który bliscy danej osoby będą mogli odwiedzać. Nie zawsze nawet istnieje możliwość dopytania naszego pacjenta o jego życzenia dotyczące tych kwestii. Jeśli osoba jest w ciężkim stanie, trudno o komunikację – dodaje pani doktor.
Pokonując bariery
Sytuacje bywają różne. – Jakiś czas temu mieliśmy panią z Ukrainy, którą zgłosiła Fundacja „Nomada”. Bardzo zaangażowani w pomoc byli sąsiedzi chorej. Mieli namiary na jej córkę, ustalili z chorą panią wiele spraw, którymi należało się zająć, gdy umrze – opowiada lekarka. – Mamy w hospicjum pracowników pochodzących z Ukrainy, co ułatwia komunikację. Nigdy nie jest łatwo rozmawiać o ciężkiej chorobie, umieraniu, a gdy dochodzi bariera językowa, wyzwanie jest jeszcze większe. Trudno w obcym języku przekazać informacje dotyczące spraw medycznych. Łatwo tu o błędy komunikacyjne – tłumaczy.
Jakiś czas temu we wrocławskim hospicjum przebywał Polak, który mieszkał na stałe w Niemczech. Gdy poważnie zachorował, sprowadziły go do Wrocławia dzieci. Chciały być blisko niego u kresu życia. O wiele trudniejsza była sytuacja dotycząca pana pochodzącego z Indii. Jego córka wyszła za mąż za Polaka, tu zamieszkała, tu urodziły się ich dzieci. Córka sprowadziła chorego ojca do Polski, by się nim opiekować, podleczyć, z taką myślą, że wróci do swojego kraju. Niestety, choroba postępowała. Ostatecznie trafił do naszej placówki – opowiada pani dyrektor.
Stało się to oczywiście za jego zgodą, ale pacjent bardzo chciał powrócić do swojej ojczyzny. To było jednak niemożliwe. – Trochę mówił po angielsku, a właściwie pisał, bo nie mógł mówić. Przyszedł jednak moment, gdy nie był już w stanie pisać i w ogóle nie mogliśmy się z nim porozumieć – dodaje lekarka. – Od jego córki i jej męża dowiedzieliśmy się, że w jego kraju, jego kulturze, gdy rodzic ciężko zachoruje, to dzieci się nim opiekują, ale u niego w domu. Pobyt w placówce był dla niego przykrą koniecznością, nie umiał najwyraźniej pogodzić się z sytuacją, umierał bardzo trudno. Okazało się, że był pastorem jakiejś niewielkiej chrześcijańskiej wspólnoty religijnej. Wiedzieliśmy, że sprawy duchowe są dla niego bardzo ważne, ale nie byliśmy w stanie zapewnić mu tego, czego zapewne pragnął w wymiarze religijnym. Wpadliśmy ostatecznie na pomysł, by w tle puścić panu kanony Taizé, które są bardzo uniwersalne – opowiada.
Każda chwila pełna życia
Bardzo trudne są dla pacjentów sytuacje, kiedy – jak u pana Denysa – śmierci należy się spodziewać niedługo po diagnozie. Pani doktor wyjaśnia, że bywają takie nowotwory, które długo nie dają objawów, a kiedy już dają, stan chorego jest bardzo ciężki. Taka diagnoza, przy której nie ma już perspektywy wyleczenia, bywa dla ludzi szokująca. Niełatwo pogodzić się z szybkim postępem choroby. Ktoś jeszcze kilka dni temu mógł chodzić, dziś tylko leży...
– Ludzie z boku inaczej patrzą na chorobę człowieka 80-letniego, inaczej 30-letniego czy dziecka, ale osoba, której to dotyczy, nie musi tego tak przeżywać. Jeśli ktoś ma 90 lat, to niekoniecznie uważa, że całe życie już przeżył, czas umierać i trwa w „gotowości do odejścia”. Apetyt na życie ma się cały czas, nawet jeśli jest ono wypełnione prostymi rzeczami – wstawaniem, oglądaniem ulubionego serialu, czekaniem na odwiedziny wnuka, zabawą z kotem. Zawsze jest coś pięknego, miłego, co jeszcze może się wydarzyć – dodaje.
W Hospicjum Bonifratrów pracownicy i wolontariusze starają się, by każda chwila życia, nawet jeśli zostało go bardzo mało, była możliwie piękna, wolna od bólu, by upłynęła wśród życzliwych osób, w serdecznej atmosferze. Obecnie pod opieką bonifraterskiej placówki jest prawie 700 pacjentów z Dolnego Śląska, łącznie z chorymi objętymi opieką hospicyjną w domach. Liczba tych ostatnich w ciągu 4 lat zwiększyła się aż 10-krotnie. Zespół zajmujący się pacjentami liczy obecnie ponad 100 osób. Co ważne, osoby potrzebujące takiej opieki otrzymują ją od ręki, bez długiego okresu oczekiwania. W hospicjum stacjonarnym przy ul. Poświęckiej we Wrocławiu przebywa w sumie 39 chorych. Opiekę zapewniają im lekarze i pielęgniarki, opiekunowie medyczni i fizjoterapeuci, a także psychologowie, terapeuci zajęciowi. Ważną rolę pełni kapelan, a także wolontariusze, do których oczywiście można w każdej chwili dołączyć.
Szczegółowe informacje, także o tym, jak wesprzeć placówkę, znajdują się na: bonifratrzy.pl/hospicjum-wroclaw.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się