Z lokalu przy ul. Jagiellończyka 1 na wrocławskim Nadodrzu wyszło kilka milionów bochenków. Upadek rodzinnej rzemieślniczej piekarni smuci i prowokuje do pytania: czy tego typu przedsiębiorstwa są już skazane na porażkę?
Za ladą, na ścianie nad pustymi już półkami, wisi obraz Matki Bożej. Na zapleczu, w warsztacie naprzeciwko pieca - krzyż. Bóg był obecny w zakładzie, gdzie powstawał najcenniejszy skarb pochodzący z ludzkiej pracy. Piekarnia przy ul. Jagiellończyka 1 na wrocławskim Nadodrzu już nie istnieje. To wyraźny znak czasu.
Coś więcej niż praca
- Jako dziecko wyjeżdżałem z rodziną na wieś na Mazowsze. Chleb był tam przywożony do sklepu na zamówienie, na drewnianym wozie przykrytym workami. Dwa razy w tygodniu kupowało się taki chleb. Zanim został pokrojony, zawsze z powagą człowiek robił na nim znak krzyża nożem. Gdy spadł gdzieś na ziemię, to przy podnoszeniu był całowany. Tak powinno być. A teraz? Leżą bochenki po śmietnikach. Tyle pieczywa się marnuje. Czasy się zmieniły - rozpoczyna swoją opowieść Andrzej Sekuna.
Piekarnia, którą stworzył jego ojciec w 1977 r., a on przez lata po nim ją prowadził, przestała funkcjonować. Po 45 latach już na siebie nie zarabiała, a rodzina nie chciała się zadłużać.
- Nie ukrywam, że to boli, ale taka kolej rzeczy. Bywały już dni, w których nie powinniśmy nic robić, bo dokładaliśmy do interesu. Choć ja nigdy tego tak nie postrzegałem. To jest rzemiosło - jednego dnia dokładasz, innego zarabiasz. Zawsze miałem satysfakcję z tego, że klient przyszedł i chleb był - mówi ze łzami w oczach wrocławianin.
Najważniejszy składnik
Klientów od lat było coraz mniej. Stare pokolenia wymierały, część się wyprowadziła. Zmienił się model robienia zakupów. Ludzie potrzebne produkty znajdują w jednym miejscu - w supermarketach albo dyskontach. Nie muszą chodzić do jednego lokalu po mleko, a do innego po chleb. Poza tym rzemieślnicze piekarnie, jak ta na Nadodrzu, oferują pieczywo lepszej jakości, bez chemii, na zakwasie i z tego powodu droższe.
- Robiliśmy dobry towar dla lokalnej społeczności, bo czuliśmy się jej częścią do końca. Mąki braliśmy z mniejszych młynów, bo są niestandaryzowane, bez dodatków chemicznych. Maszynami były ręce i oczy. Chleb się odrobi i człowiek widzi, kiedy pora, by wsadzać do pieca. Nie patrzy na zegar, tylko wkłada serce - opisuje właściciel piekarni.
Dawniej, w latach 80., pracowano przy Jagiellończyka na dwie zmiany. Każda po 10 godzin. Co godzinę pracownicy piekli 120 dużych, kilogramowych chlebów. W ciągu doby produkowano 2500 chlebów. W ostatnich tygodniach trzeba było te dwa zera obciąć... Właściciel zawsze nastawiony był na jakość. Nigdy nie kierował się zyskiem, żeby jak najwięcej zarobić. Pracował na wiekowych, sprawdzonych maszynach, według starych receptur. Dlatego nie brakowało stałych klientów, którzy pieczywo kupowali tam nawet i przez 40 lat.
Niepowtarzalny klimat
Teresa Świątek pracowała z pasją w piekarni 14 lat jako sprzedawca. Spadek liczby kupujących zauważała praktycznie od początku swojej pracy. Stopniowo ich po prostu ubywało.
- Uwielbiałam swoją pracę. Byli tacy klienci, że wchodzili do środka, a ja już im stawiałam na stół towar, bo wiedziałam, po co przyszli. Niestety, wiele osób umarło, sporo wyjechało. Wszystko też podrożało, zwłaszcza rachunki. Taki mały zakład najbardziej ucierpiał na podwyżkach - wyjaśnia pani Teresa.
Jej zdaniem, nie dało się już uratować tego interesu. W okolicy są jeszcze piekarskie zakłady rzemieślnicze, ale one utrzymują się ze względu na lepszą lokalizację, np. bliskość przystanków, główne skrzyżowania.
- Pamiętam, jak przychodziłem tam z mamą jako dziecko ponad 25 lat temu. Mam sentyment do tej piekarni, bo gdy zamykam oczy, czuję zapach bułek, które potem jadłem. Gdy się wyprowadziłem z domu, już tam nie zaglądałem. Takie miejsca mają niepowtarzalny klimat, którego nigdy nie zdobędą wielkie supermarkety. Na naszych oczach zmienia się epoka - mówi Michał Krzymański, który w ostatnie dni funkcjonowania piekarni przyjechał z drugiego końca miasta, żeby zajrzeć do lokalu i kupić pieczywo tam po raz ostatni.