Marta i Rafał wraz z dziećmi wyruszyli w ponad 100-dniową podróż w egzotyczne zakątki świata. Z dala od ojczyzny Kościół stał się dla nich drugim domem.
Kiedy wyruszali do Chile 12 listopada, nie znali jeszcze całego planu podróży. Trasę układali w trakcie trzymiesięcznej wycieczki. Państwo Zawiertowie w pięcioro zrealizowali niezwykłe marzenie, odwiedzając piękne miejsca na ziemi. Doświadczyli też mocno Kościoła powszechnego.
Spakowali ciepłe kurtki i sandały
Myśl, żeby wyjechać na dłużej i zwiedzać świat, dojrzewała w nich konsekwentnie. Pierwsza zapaliła się do tego Marta. Rafał dołączył potem, a dzieci nie trzeba było przekonywać do takiej przygody. Przeżyli 102 rodzinne i niesamowite dni. Tę podróż musieli oczywiście dobrze przygotować, także ze względu na dzieci - 10-letnią Adę, 12-letnią Olę i 14-letnią Tosię. Ostatecznie trasa wiodła z Europy do Chile, potem przez Stany Zjednoczone do Tajlandii, następnie na Bali, do Wietnamu i do Polski.
- Niełatwo spakować się na 3,5 miesiąca. To był bardzo dobry trening ascezy. Wtedy wiesz, co jest ci naprawdę potrzebne. Podróżowaliśmy w piątkę i wiedzieliśmy, że dzieci nie poniosą swojego plecaka. Jeden plecak z akcesoriami szkolnymi, drugi plecak na sprzęt foto/wideo i trzy plecaki z ubraniami - opowiada Marta Zawierta.
- Gdybyśmy jechali do ciepłej Azji, to nie byłoby problemów. Wiedzieliśmy jednak, że spędzimy czas w zimnej Patagonii przy lodowcach, a potem znajdziemy się w tropikach. A zatem od obuwia po czapkę musisz mieć różne komplety. Bierzesz sandały, o których wiesz, że przez pierwsze 1,5 miesiąca się nie przydadzą, ale przez następne 2 miesiące będziesz tylko w nich chodzić - dodaje Rafał Zawierta.
Jeżeli podróżujesz z dziećmi, musisz się lepiej przygotować, przemyśleć więcej kwestii. Wchodzisz na inny poziom akceptacji ryzyka niż we dwoje. Kiedy zaliczysz wpadkę, ponosisz z dziećmi dużo większe konsekwencje. Na przykład gdy spóźnisz się na autobus lub samolot.
Podróże scalają rodzinę
Na pierwszy ogień poszła pustynia Atacama Chile. To najbardziej suche miejsce na ziemi, gdzie nigdy nie padał deszcz. Polska rodzina zobaczyła tam wulkany i flamingi. Dotarli na
- Widzieliśmy Cieśninę Magellana, Ziemię Ognistą. Góry i lodowce. Niesamowite widoki zapierające dech w piersiach. Temperatura z 40 stopni Celsjusza na Atacamie spadła w Patagonii do 0 - opowiada żona i mama.
Pokonywanie takich odległości z dziećmi to wyzwanie, ale daje całej rodzinie ogromną radość. - Pokazujemy im po prostu świat. To z nimi zostanie już na zawsze. Takich podróży i przeżyć nie da się opowiedzieć do końca. Dla naszej rodziny to coś niezwykle ważnego, co nas jeszcze bardziej zespoliło. Te wspomnienia nas łączą. Dziewczynki już nas pytały, kiedy gdzieś możemy pojechać. One to polubiły - opowiada R. Zawierta.
Choć nie ma co ukrywać, trzeba czasem przyjąć na siebie obciążenia. Jak choćby lot z Teksasu w Stanach Zjednoczonych do Nowej Zelandii, który trwał prawie 16 godzin. Ale ten wysiłek daje satysfakcję. Jest jeszcze jeden ważny aspekt. W takiej podróży rodzina jest ze sobą praktycznie 24 godziny na dobę przez ponad 3 miesiące. Nie możesz się rozłączyć na drugim końcu świata. Wyjść, wyjechać. - Ale muszę przyznać, że nie przechodziliśmy kryzysów. Staraliśmy się robić naprawdę rzeczy ekscytujące dla każdego. Wiemy, że po np. muzeum musi nastąpić przełamanie, czyli jakaś jazda konna. Chodzi o różnorodność i zauważanie potrzeb innych. Jak czujemy, że dzieci są zmęczone, to wprowadzamy element ożywiający - tłumaczy Marta.
Słonie, pandy i... szczeniaki
Elementem ożywiającym była z pewnością farma szczeniaczków w... Wietnamie. Dziewczyny uwielbiają psy i taka wizyta sprawiła im ogromną przyjemność. Mnóstwo frajdy sprawiło im także sterowanie motorówką na wielkiej azjatyckiej rzece Mekong. W Tajlandii z kolei przytulały się do... słoni. Państwo Zawiertowie trafili bowiem do wioski, gdzie te ogromne ssaki funkcjonują jak u nas zwierzęta domowe. - Karmiliśmy je, kąpaliśmy. Pojechaliśmy też do zoo w Tajlandii, żeby zobaczyć pandy na żywo - mówi Rafał.
Wielkim przeżyciem było zwiedzanie Hobbitonu w Nowej Zelandii - niezwykłego planu filmowego, który stworzono na potrzeby sagi "Władca Pierścieni" i "Hobbit". - Odwiedziny tam przeniosły nas do innego świata. Zobaczyliśmy prawdziwe piękno przyrody. Nigdy nie zapomnę tej zieleni. Tam, zwiedzając, autentycznie się wzruszałam. Towarzyszyły mi wielkie emocje - wspomina Marta. W Nowej Zelandii państwo Zawiertowie widzieli gejzery i wulkany. Byli także na występach tubylców - Maori.
Jakby kontrastem do Hobbitonu stała się wyspa Bali (Indonezja). - Rozczarowała nas, bo jest bardzo brudna. I sprawiła to masowa turystyka. W powszechnej opinii wyspa uznawana jest za raj na ziemi. Tak pewnie było kilka lat temu. Ale Instagram zabił Bali. Te miejsca eksponowane w folderach i internecie wyglądają piękne, ale... musisz do nich stanąć 2 godziny w kolejce, żeby na chwilę zrobić sobie tam zdjęcie na oczach tłumu. Tubylcy poczuli w tym pieniądz. Kiedyś pewnie żyli spokojnie, a teraz stali się zachłanni - opisuje Rafał.
Mieszkańcy sami doprowadzili do degradacji miejsca, w którym żyją. Informacje z ulotek reklamowych to jedynie pół prawdy. To pokazało szczególnie dzieciom, że świat bywa bardzo zróżnicowany. Nie zawsze jest pięknie i bajkowo.
Kościół domem na całym świecie
W podróży po świecie wrocławska rodzina regularnie uczestniczyła w niedzielnej Mszy św. Nie zawsze łatwe było znalezienie Kościoła i Eucharystii, ale determinacja Polaków popłacała. Na pierwszej Mszy poza domem w Amsterdamie podszedł do nich celebrans z Indii, który stwierdził, że kiedyś misjonarze z Europy przyjeżdżali do Indii, a teraz to oni przyjeżdżają do Europy.
- W tej podróży zrozumieliśmy, że Kościół jest naszym domem. Przykład? Bangkok, stolica Tajlandii. Wszędzie masz wrażenie, że to otoczenie jest bardzo obce. Otaczają cię ludzie o zupełnie nieznanych zachowaniach. Wszystkie zmysły masz wyczulone, czujesz napięcie. Wchodzisz do kościoła i wszystko puszcza. W świątyni jesteś u siebie. Wiesz, co masz robić, odczuwasz bezpieczeństwo. To niesamowite uczucie - przyznaje Marta.
Prawie w każdym kościele, w którym byli, wisi obraz Jezusa Miłosiernego, który z dala od ojczyzny przypomina o domu. Czasem nawet ma polski napis: "Jezu, ufam Tobie". To podnosi na duchu. W wielu kościołach panuje zwyczaj, że ksiądz wchodzi w interakcje z wiernymi. Wita przed nabożeństwem i żegna przy wyjściu. Zagaduje, także obcych. - Czasem kapłan widział, że jesteśmy z daleka, bo się odróżnialiśmy. Mówił z ambony: "Witamy naszych gości. Skąd jesteście?". Odpowiadaliśmy głośno, że z Polski - opowiada Rafał.
W parafiach w Chile czy Nowej Zelandii nie ma ministrantów. Tam pomagają w liturgii starsze kobiety. W Tajlandii we wnętrzach kościołów stosuje się charakterystyczne dla tamtej kultury zdobienia. - Na Bali widzieliśmy figurę Matki Bożej typowo balijskiej. Śniada i ubrana w strój balijski - dodaje Marta.
Kontrasty wietnamskie
Rodzina Zawiertów całą podróż powierzyła Bogu i czuła się "zaopiekowana". - W takiej trasie naprawdę w każdej chwili może się coś stać. Na każdym kroku coś mogło się zepsuć i wywołać lawinę problemów. A naprawdę wspaniale nam się podróżowało. Zdarzało się, że w trakcie dalsza podróż stawała pod znakiem zapytania i udawało się wyjść z opresji. Wierzymy, że to dzięki Bogu - mówią małżonkowie.
Dobrze pamiętają Mszę św. w małej wietnamskiej wiosce. Wyrazem szacunku tamtejszej społeczności jest trzymanie w kościele założonych rąk. Odwrotnie do nas. Tam panowała duża dyscyplina, do tego stopnia, że polską wrażliwość to krępuje i wywołuje presję. Kobiety siedziały po lewej, mężczyźni po prawej stronie świątyni. - My nie wiedzieliśmy i zaburzyliśmy ten porządek. A liturgia sprawowana po wietnamsku była dla nas kompletnie niezrozumiała. Nie jesteś w stanie nic wychwycić. Kiedy się kończy modlitwa, a kiedy zaczyna się inna część Mszy? Język brzmi jak z kabaretu. Dziwnie akcentują, mówią przez nos. Jedną głoskę można zaintonować na 5 sposobów i wyrazić 5 znaczeń - wspomina Rafał.
Z kolei w stolicy Wietnamu, w katedrze, polska rodzina przeżyła najpiękniejszą Mszę całego wyjazdu. Sprawowano ją po angielsku. - Ksiądz wygłosił dobre, ujmujące kazanie. Duży chór śpiewał przepiękne pieśni. Na monitorach wyświetlali miejsca z udzielaniem Komunii na planie kościoła. Tam mieliśmy silne poczucie obecności Boga. A po tej Mszy podszedł do nas Wietnamczyk, który czystą polszczyzną oświadczył, że może nas oprowadzić po okolicy. To był Krzysztof, którego rodzice byli Wietnamczykami. On się urodził w Polsce - opowiada Marta.
Wigilia w Nowej Zelandii, na Bali prymicje
Na wyspie Bali, jadąc po ulicy, widzisz świątynie różnych religii. Jedna obok drugiej. - Tam trzeba się postarać, żeby znaleźć Mszę. U nas każda parafia ma stronę internetową. Za granicą jest z tym dużo gorzej. Często znajdujesz na Facebooku informację, że 3 lata temu była Msza o godz. 9. I tyle - mówi Rafał.
Na Bali trafili akurat na prymicje. Ksiądz, kiedy dowiedział, że przyjechali Polacy, mówił, że misjonarze z Polski do nich przyjeżdżali wiele lat temu. Na imprezę prymicyjną została zaproszona cała wieś, nie tylko katolicy. Urządzano tradycyjne tańce balijskie z hinduistycznymi przedstawieniami.
Wigilię państwo Zawiertowie spędzali w Nowej Zelandii. Tam zaangażowali się w pomoc bezdomnym. - Pomyśleliśmy: "Nie będziemy przecież sprzątać w domu, pakować prezentów, gotować. Mamy czas". Wcześniej dowiedzieliśmy się o wigiliach dla bezdomnych. Poszliśmy do pobliskiej parafii i zgłosiliśmy swoją gotowość do pomocy - opisuje Marta.
Na 2 godziny przed Mszą wieczorną Nowozelandczycy przygotowywali kolację wigilijną dla potrzebujących. - Od razu postawili mnie przed szynką do krojenia. Dziewczynki były kelnerkami. Przyrządzaliśmy ziemniaki pieczone, trzy rodzaje mięsa, sosy, surówki. Ja nakładałam porcję, a córki nosiły do stołów - dodaje żona i mama.
Wspólne działanie sprawiło, że Polacy nie byli już w parafii obcy. Inaczej później przeżywali Eucharystię wśród ludzi, których znali. - Śpiewaliśmy kolędy po angielsku, ale także w języku Maori. Nawet "Cicha noc" ma swój maoryski tekst - opowiada Rafał.