Dlaczego spotykamy tak wielu niewierzących? - Być może to nie jest wina współczesnych nam ludzi, tylko efekt słabego oddziaływania naszego świadectwa - mówił abp Józef Kupny.
W Niedzielę Miłosierdzia Bożego metropolita wrocławski odprawił Mszę Świętą odpustową w parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Oławie.
W homilii zwrócił uwagę, że czyjś błąd, porażkę, nierzadko grzech, pamiętamy o wiele dłużej niż uczynione dobro. Chętniej rozmawiamy na temat zła niż dobra w życiu innych. Dokonując ocen ludzi, a nawet wspólnot czy różnego rodzaju organizacji natychmiast skupiamy się na tym, co w nich jest złego, nieodpowiedniego i przez pryzmat tych cech podejmujemy się oceny całości osoby, dzieła lub wspólnoty.
- Warto zwrócić na to uwagę, bo może się okazać, że ta Ewangelia jest nie tyle o św. Tomaszu, ile o tym, jaki styl działania czy współpracy z ludźmi poleca nam sam Jezus Chrystus. Nie skupia się na tym, że Tomasz nie jest idealny. Nie wyrzuca mu niedowiarstwa, ale wręcz przeciwnie - wychodzi mu naprzeciw i w ten sposób prowadzi do wiary. Niczego mu nie narzuca, ale pozwala się odkryć jako Pan i Bóg. A Tomasz jest wolny w swojej decyzji - opisywał abp Kupny.
Jego zdaniem to może być niezwykle ważna lekcja dla Kościoła w Polsce. Wpatrujemy się w statystyki, które co jakiś czas są publikowane, a które dotyczą liczby osób uczestniczących regularnie we Mszach Świętych czy młodzieży chodzącej na katechezę.
Jedni z nieskrywaną radością piszą, że to koniec Kościoła, że przeżywa on taki kryzys, z którego się nie podniesie. Inni zastanawiają się nad tym, jak zatrzymać odchodzących. Myślimy nad różnymi programami, czasem w panice liczymy na to, że politycy i ustanowione prawo pomogą nam w ochronie wartości, jakie niesie Ewangelia. Chcielibyśmy, by ludzie mediów czy kultury ewangelizowali poprzez tworzone przekazy. A wszystko po to, by zatrzymać ich przy Jezusie, żeby ułatwiać im życie słowem Bożym, tworzyć klimat sprzyjający rozwijaniu się wiary i chrześcijaństwa.
- I nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że są wśród naszych wiernych osoby, które z różnych powodów mają wątpliwości. Być może wynikają one ze zgorszenia lub złego potraktowania przez ludzi Kościoła, a zatem ci ludzie nie są niczemu winni. Wątpią i stawiają pytania. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by powstrzymać się od ich oceniania, a tym bardziej potępiania. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by - jak Pan Jezus - pozwolić im samym odkrywać piękno chrześcijaństwa, delikatnie przed nimi je odsłaniając. Trzeba mieć w sobie dużo wiary, by pozostawić ich wolnymi w wyborze, także wtedy, gdy nie będzie on całkowicie zgodny z naszymi oczekiwaniami - nauczał pasterz Kościoła wrocławskiego.
Zwrócił uwagę, że dziś wielu z różnych powodów - zranienia, zgorszenia, doznanych krzywd, cierpienia, niesprawiedliwych oskarżeń, niepowodzeń, niezrealizowanych planów, zdrady przez kogoś bliskiego - zamknęło się w sobie. Nie nam ich oceniać.
- My możemy patrzeć na nich z miłością i nadzieją, że Pan Bóg przychodzi pomimo drzwi zamkniętych, by stworzyć tych ludzi na nowo. Oni się schowali, byli sparaliżowani strachem, nie widzieli sensu życia. I co najgorsze - zaryglowali drzwi do siebie, jakby mówiąc całemu światu, żeby dał im spokój. Jeśli taka sytuacja ma zostać uzdrowiona, musi wkroczyć Pan Bóg. Bo On jedyny potrafi wejść pomimo drzwi zamkniętych - przekonywał zastępca przewodniczącego KEP.
Odkrycie Boga miłosiernego jest jedyną drogą dla Kościoła w wypełnianiu jego misji. Często mówi się o tym, że Kościół powinien mieć twarz miłosiernego Ojca. Kiedy jednak mówimy o Bogu miłosiernym najczęściej zwracamy uwagę na Jego gotowość przebaczenia i przyjęcia każdego człowieka. Ale jak spojrzymy na Pismo Święte - chociażby na przypowieść o Synu Marnotrawnym, zobaczymy, że ten aspekt jest ostatnią sceną w całym opisanym przez św. Łukasza dramacie. Pierwszy akt natomiast to moment decyzji młodszego z braci, by opuścić rodzinny dom, zabrać ze sobą swój majątek i niezwykle bolesna scena zgody na tę decyzję samego ojca.
- To może wydawać się trudne, ale jeśli chcemy mieć twarz miłosiernego Ojca to musimy się pogodzić z tym, że niektóre z dzieci powiedzą nam, że chcą od nas odejść. Oczywiście rodzica w takim momencie musi boleć serce i nie jest to łatwe. Chciałoby się na siłę zatrzymać dziecko, żeby uchronić je przed grożącymi niebezpieczeństwami. Dla jego dobra wydaje się lepiej użyć wszelkich środków, by jednak nie odszedł. I jako Kościół bardzo często stosowaliśmy tę strategię. Tymczasem czy mamy prawo ich zatrzymywać na siłę? Czy mamy prawo oczekiwać od rządzących, że nas wyręczą w tych zadaniach? Czy mamy takie prawo? Może musimy dojrzewać do tego, by postąpić tak jak postąpił miłosierny Ojciec - stwierdził metropolita wrocławski.
Zaznaczył, że dziś ta historia dzieje się na naszych oczach. Ludzie, którzy byli wychowani w Kościele, zabierają część z tego, co otrzymali: święcą pokarmy na stół wielkanocny, zachowują jakieś tradycje bożonarodzeniowe, może nawet w Środę Popielcową przyjmą popiół na głowę, ale tak naprawdę mówią, że nie chcą mieć z Kościołem nic wspólnego. I kiedy różnymi środkami staramy się ich zatrzymać, są na nas jeszcze bardziej źli, bo wydaje się im, że będą szczęśliwi poza naszą wspólnotą.
- Może trzeba zgodzić się z tym, że niektórzy odejdą. Wiemy jednak, że to wszystko, co im oferuje świat i różnego rodzaju ideologie wcześniej czy później doprowadzi ich do poczucia pustki, braku sensu życia, nie da im pełnego szczęścia. Miłosierne oblicze Kościoła polega na tym, że właśnie w takiej chwili będziemy mieli dla tych ludzi otwarte ramiona. Bez wypominania i bez rozliczania… że stworzymy dla nich Kościół, który papież nazywa szpitalem polowym, gdzie otrzymają środki niezbędne do tego, by poczuć się zaakceptowani, przyjęci i bezwarunkowo kochani - opowiadał abp Józef.
Paradoksalnie w całej tej historii, jaką przytacza nam Ewangelia, może się okazać, że Tomasz był najmniej winny temu, że nie uwierzył w zmartwychwstanie. Gdyby w naszych bliźnich była wiara w to, że w Eucharystii jest zmartwychwstały Chrystus, to byśmy nie pomieścili ich dziś w naszych kościołach. Co się takiego stało, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa to poganie sami przychodzili i mówili: "chcemy się do was przyłączyć"?.
- Być może to nie jest wina współczesnych nam ludzi, tylko efekt słabego oddziaływania naszego świadectwa. Dlaczego Tomasz miał takie trudności, żeby uwierzyć? Bo być może jego bracia w apostolskim powołaniu byli po prostu mało przekonujący. Łatwo nam się mówi, że ludzie nie wierzą w Jezusa. I najczęściej, kiedy to mówimy, winę dostrzegamy w tych, co nie wierzą - uwrażliwiał kaznodzieja.
Recepta na silne świadectwo jest w zdaniu: „Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących”. Moc świadczenia pierwszych chrześcijan opierała się na tym, że byli dla siebie przyjaciółmi - los nikogo nie był im obojętny.
- Jak ktoś cierpiał we wspólnocie, mógł liczyć na pomoc pozostałych. Niby tak niewiele, a jednak wiemy doskonale, że podziały, jakie zaistniały w naszym społeczeństwie, wydają się dziś być nie do zakopania. Misją nas, chrześcijan, jest cerować ten porozrywany świat, łączyć, a nie dzielić, wprowadzać zgodę a nie rozłam. Być może coś w tym jest, że wokół nas tak wielu niewiernych Tomaszów. Statystyki wyglądają tak a nie inaczej, bo nasze świadectwo nie ma tego, co świadczy o jego mocy - oświadczył hierarcha.
Podkreślił, że Jezus przyjmuje także spóźnialskich, tych, którzy idą z trudem, wśród ciemności, a czasem po omacku, ale idą. Nie ocenia, nie potępia, pozostawia wolność wyboru, wspiera, leczy i stara się dotrzeć do każdego. Nawet tego, kto schował się za zamkniętymi drzwiami.