Prace prezentowane w gablotach w centrum Wrocławia wywołały burzę wśród mieszkańców i internautów w całym kraju. Artyści, którzy promowali "naturyzm, związki partnerskie, ideę wolnej miłości oraz różnych tożsamości płciowych", szybko wpadli w pułapkę, którą sami na siebie zastawili.
Kurz po kontrowersyjnej wystawie „Iron Man” przy ul. Szewskiej we Wrocławiu opadł. Obrazki pokazane publicznie wywołały u wielu oburzenie. Szczególnie, że projekt dofinansował Wydział Kultury Urzędu Miejskiego Wrocławia. Nieznani sprawcy zamazali obrazy sprayem, uciekając się do aktu wandalizmu. Autorzy wystawy poinformowali, że spotkali się z pogróżkami i hejtem. Ostatecznie zdemontowali ekspozycję ze względu na agresywne reakcje.
Ten wrocławski przypadek prowokuje do niezwykle ciekawej dyskusji o tym, kto decyduje, co już (jeszcze) jest sztuką i kiedy staje się ona obrazoburcza oraz niestosowna. Kiedy przekracza granice, których nie powinna.
Ponieważ sztuka podlega interpretacji, trudno owe granice sztywno ustalić. Jeden z odbiorców wystawy „Iron Man” stwierdził: „Sztuka to nie kremówki – nie musi wszystkim smakować”. I pewnie jest w tym trochę racji – pomijając, że ja akurat za kremówkami nie przepadam.
Problem w tym, że sztuka to rzeczywiście nie kremówki, które można zjeść i 10 minut później już o nich nie pamiętać. Sztuka kształtuje w pewnym sensie społeczną wrażliwość, co do zasady powinna budować, podnosić, kierować ku czemuś wzniosłemu, budzić refleksję. Momentami także szokować. I tu pojawia się pytania: ile jej wolno?
Ja mam swoją definicję sztuki, która dla mnie powinna być przestrzenią, materią, która człowieka naprawia, czyni go po prostu lepszym. Nie demoralizuje, nie depcze wartości ważnych dla innych, nie ciągnie duszy człowieka w dół, ale w górę. Wbrew pozorom w to podejście także wpisane jest czasem przełamywanie barier czy prowokacja, jednak do pewnego stopnia (który oczywiście trudno ściśle zdefiniować).
Swojej oceny wystawy przy ul. Szewskiej tutaj oszczędzę, bo nie o nią chodzi.
Wydaje mi się jednak, że twórcy wpadli w pułapkę, którą sami na siebie zastawili. Fundacja Art. Transparent wydała oświadczenie w sprawie obrazów, które pokazała w przestrzeni publicznej. Pokazuje ono wyraźnie, że nie pogodziła się z faktem, że naprawdę spora część odbiorców krytycznie spojrzała na taki rodzaj ekspresji. Pomijając zachowania agresywne i wulgarne, na które nie może być nigdy zgody. Nie popieram także ulicznego wandalizmu.
Fundacja po burzy, jaka wybuchła w Internecie, zaproponowała kilka interpretacji. Nie pada w wyjaśnieniu jednak podstawowa, zawarta w tekście kuratorskim:
„Najnowsze serie obrazów olejnych: „Multikulti” i „Hortus Conclusus” przedstawiają sylwetki mężczyzn, akty młodzieńców, za pomocą których Jach wyraża aprobatę dla naturyzmu, związków partnerskich, idei wolnej miłości czy różnych tożsamości płciowych”.
Artyści wycofali się ze swojej retoryki, ponieważ zauważyli, że społeczeństwo odebrało ją jednoznacznie (nawet zgodnie z powyższym tłumaczeniem) i - co więcej - nie zgadza się na tego typu sztukę. Wielu odbiorców wskazywało na przekroczenie granicy w kierunku promocji pedofilii i nachalnej propagandy LGBT.
Sama zaś fundacja napisała po wszystkim: „Przywołaliśmy te interpretacje, chociaż może być ich znacznie więcej, po prostu tyle, ile ich wymyślimy”. Podkreślała, że istnieje prawo, które pozwala na wolność artystyczną i te prace mogły się znaleźć w przestrzeni publicznej.
Warto jednak, by autorzy kontrowersyjnej wystawy zmierzyli się uczciwie – zgodnie z własnymi słowami – także z nieprzychylnymi, lecz kulturalnymi interpretacjami ich wytworów (wyrażonymi w ramach wolności słowa). A było ich sporo. Mam nadzieję, że to również wzbudzi u nich zastanowienie i wezmą pod uwagę wrażliwość sporej grupy osób.
Najbardziej niebezpieczne jest spychanie ich w przestrzeń pod nazwą: „Nie znają się na sztuce. Nie zrozumieli”.
Artysta, owszem, działa w pewnej nieograniczonej przestrzeni i nie powinien podlegać cenzurze, jednak tu głos społeczny wyraźnie pokazał, że zostały przekroczone granice. Sztuka, choć jest pewną formą uprzywilejowaną, nie ma i nie może posiadać nieograniczonych praw i swobód.
Dlatego teraz nie chodzi o zacietrzewianie się jednej czy drugiej strony, które obserwuję w różnych komentarzach. Powinniśmy bezwzględnie kontynuować debatę publiczną na ten temat. Dla nas – jako odbiorców – jak i dla autorów prac, to kolejny sygnał do przemyśleń, w którą stronę idzie współczesny artyzm, jaka jest jego rola i jakimi środkami chce nam coś przekazać.