Powiem więcej - wiem, że nie jestem w tym sam. I przypomina mi się to pytanie Jezusa: "Czyż i wy chcecie odejść?". A jeszcze mocniej rezonuje we mnie odpowiedź Szymona Piotra: "Panie, do kogóż pójdziemy?".
Życie bywa przewrotne. Jakby mi ktoś powiedział, że na tym etapie synodu nie będę już nie tylko miał zbyt wiele sił, ale i chęci, to bym nie uwierzył, ale i się buńczucznie obruszył.
Bo ja byłem - i nadal jestem - z tych, którzy uważają, że synod w archidiecezji wrocławskiej był wręcz konieczny. Więc jak to? Teraz mówię, że mam już dość? Ledwie się w maju zaczęło, dopiero co tworzą się pierwsze normy na pierwszych dokumentach synodalnych... Faza zasadnicza właściwie nabiera tempa.
Ale tak, muszę się przyznać: jestem tym już bardzo zmęczony, a za tym idzie (mimowolnie) zniechęcenie. Co więcej, wiem, że nie jestem w tym sam. Rozmawiam z innymi ludźmi zaangażowanymi w synod. Część czuje się bardzo podobnie. I tak od kilku tygodni przyglądam się swojej wewnętrznej walce.
Bo nie ukrywam, że byłem niezwykle ciekawy tego czasu powstawania norm, dyskusji o konkretnych obszarach wymagających nawrócenia i odnowy Kościoła wrocławskiego. A przy tym zmotywowany, że "coś ruszy". A tu jakiś kryzys to wszystko nagle niby odbiera?
Wracam do rozmów z uczestnikami synodu. Różnymi. Od członków różnych komisji po zespoły parafialne. Mogę użyć śmiało ogólnika: jesteśmy zmęczeni. Ale niezwykle budujące jest dla mnie to, że nikt nie mówi o rezygnacji. Nie ma odpuszczania. Arcybiskup Józef Kupny powtarza regularnie, by nie ulegać pokusie zniechęcenia. Powtarzam sobie te słowa jak mantrę, bo ja taką dość silną pokusę mam. Ile to już razy znalazłem się w sytuacji, że nadszedł wieczór, padam z sił i pojawia się ta myśl: "Ach, przecież jeszcze zebranie w sprawie synodu...".
Nawet przez chwilę poważnie rozważałem, czy się nie wymiksować. Ale motywują mnie moi bracia i siostry z Kościoła wrocławskiego. Nie chcą odejść. Widzę ich poświęcenie. To często osoby, które poza synodem oddają życie swoim rodzinom, Kościołowi, wielu dobrym sprawom tego świata. Wiem, że pojawia się u nich wyczerpanie, ale nie ma mowy o rezygnacji.
Przed synodem inaczej o synodzie myślałem. Może wyobrażałem sobie, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie? Bo przecież ogólnie wiemy, czego chcemy, widzimy, gdzie niedomagamy, co trzeba naprawić. Modlimy się, a Duch Święty wskaże nam drogę. W dodatku tyle się na co dzień dyskutuje o tym, jaki powinien być Kościół.... Czas to w końcu wyrazić i tyle, prawda?
A tu przyszło doświadczenie poważnej trudności. Pomaga mi myśl, że nie jestem w tym sam. Tak duchowo, bo jest z nami Chrystus, ale też tak bardziej przyziemnie - oprócz mnie są przecież inni w Kościele. Widzę ich troskę i ofiarność. Karmię się ich postawą. Wierzę coraz bardziej w tej sytuacji, że moc w słabości się doskonali. I chcę powiedzieć tym wszystkim ludziom, którzy podjęli wyzwanie synodu: dziękuję za waszą postawę. Chyba zapomniałem na chwilę, że synod oznacza nic innego jak... wspólną drogę (z greckiego synodos).
W mojej sytuacji przychodzi mi na myśl fragment Ewangelii (J 6,63-68): "»Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i są życiem. Lecz pośród was są tacy, którzy nie wierzą«. Jezus bowiem na początku wiedział, którzy to są, co nie wierzą, i kto miał Go wydać. Rzekł więc: »Oto dlaczego wam powiedziałem: Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca«. Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: »Czyż i wy chcecie odejść?«. Odpowiedział Mu Szymon Piotr: »Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego«".