Perspektywa Bożego Narodzenia była dla niego męką. Wigilia z rodziną stawała się koszmarem ze względu na dzielenie się opłatkiem i składanie sobie życzeń. - Nie miałem żadnych złudzeń, że nikomu niczego dobrego nie życzę. Nie chciałem być ani mężem, ani ojcem. Nie chciałem tych swoich zobowiązań - opowiadał Lech Dyblik.
Znany aktor Lech Dyblik we Wrocławiu opowiadał o swojej przeszłości na spotkaniu u mężczyzn św. Józefa. Było o kruszeniu kamiennego serca, alkoholu i ojcu. Gość specjalny dał świadectwo działania Boga w swoim życiu, ale także zaśpiewał kilka piosenek, grając na gitarze. Spotkanie odbyło się w parafii NMP Królowej Polski na wrocławskich Popowicach.
– Pamiętam w dzieciństwie to nieustanne oczekiwanie, kiedy mój ojciec wróci. Czy będzie mocno pijany, czy tylko trochę. Czy będzie regularna awantura, czy po prostu pokłóci się z matką. Te momenty były dla mnie nie do zniesienia – wspominał Lech Dyblik.
Nie mógł pojąć, dlaczego najbliżsi dla siebie ludzie w ten sposób się do siebie odnoszą. Chował w sobie ogromną pretensję do ojca. Jednocześnie nie wiedział o tym, że choruje na alkoholizm.
– Te zdarzenia doprowadziły mnie do refleksji, w wieku zaledwie 10 lat, że ja od urodzenia mam pecha, a inni ludzie mają fajnie. Urodziłem się u Dyblików na drugim piętrze, a co by szkodziło, żebym się urodził u Stefaniaków na pierwszym piętrze, gdzie było jak w raju. Jestem też trochę niesprawiedliwy, bo moi rodzice rzeczywiście się starali, ale te momenty, które opisuję, zostają z człowiekiem na całe życie – dzielił się aktor.
Jako dziecko stwierdził, że swojego domu rodzinnego po prostu nie lubi. Postanowił, że jak najszybciej się wyprowadzi. Byle dalej od domu. I w szkole średniej już zdecydował się mieszkać w internacie. Wyjechał zatem w wieku 15 lat. Przyjeżdżał od czasu do czasu odwiedzić rodziców, to było jednak udawane.
– Między mną a rodzicami była ściana. Kawa, pogaduchy i wyjeżdżałem. Bo ja tak naprawdę swojego ojca wykreśliłem z życia na wiele lat. Dlaczego? Ponieważ ja się tego chłopa wstydziłem. Nie miałem powodu, żeby być dumnym z tego, kim jest. I ukułem oczywiście plan, że nie będę taki głupi, jak mój ojciec. Ale mi nie wyszło – przyznał Dyblik.
W jego samodzielnym życiu szybko pojawił się alkohol. Koledzy mieli urodziny, imieniny, kupowali wtedy piwo, wino, potem wódkę. Kiedy wszedł w swoje dorosłe życie, poczuł przymus wewnętrzny, że musi całemu światu pokazać, iż jest kimś nadzwyczajnym. Najzdolniejszym, najprzystojniejszym, najbardziej dowcipnym.
– To mnie prześladowało przez wiele lat. W tej chwili wiem, dlaczego tak było. W głębi duszy czułem się nikim. Chciałem całemu światu udowodnić, że coś znaczę. W swoim technikum budowlanym w Koszalinie założyłem teatr – pierwszy w historii tej szkoły. Byłem gwiazdą wśród uczniów. Potem zapragnąłem zostać aktorem i przyjęli mnie, o dziwo, do szkoły aktorskiej w Krakowie za pierwszym razem. Wtedy pomyślałem sobie, że faktycznie jestem niezwykły – wspominał pan Lech.
Równocześnie coraz więcej w jego życiu było alkoholu. A wiara w Boga?
– W dzieciństwie służyłem przy ołtarzu jako ministrant, byłem blisko Boga i Kościoła, ale z czasem jak dorastałem, życie duchowe przestało mnie interesować, bo życie na ziemi było ciekawsze – opisywał aktor.
Na III roku studiów wziął ślub.
– Po kilku latach małżeństwa patrzę na swoją żonę i nie mogę uwierzyć, że ona jest taka nieurodziwa. Nie mogłem w to uwierzyć, bo przecież mi się podobała. A do tego wredna, ciągle się czegoś czepiała. Cały świat mówił, że jestem w porządku, tylko ona miała pretensje – mówił gość specjalny u mężczyzn św. Józefa.
Pewnego dnia żona wylatywała służbowo za granicę. Lech zawiózł ją na lotnisko, pomachał i... – jak stwierdził – nie musiał już flaszki chować, tylko jak człowiek mógł się napić. Szybko się okazało, że ta flaszka jest dla niego najważniejsza. Kariera, plany zawodowe przestały być ważne – tylko żeby sklep był otwarty.
Najmocniej zapadł mu w pamięć 11 listopada 1985 roku. Kupił butelkę z wódką, jak co dzień. Usiadł w brudnej kuchni, gdzie walało się pełno niepozmywanych naczyń. Wtedy dotarło do niego, że nie ma już na nic siły, że życie jest niezwykle męczące. Do głowy przyszło mu samobójstwo. Po chwili zreflektował się, że jest aż taką ofermą, że nawet powiesić się nie potrafi. Nie miał liny.
-– A wcześniej oczywiście nie brałem pod uwagę, że istnieją jakieś problemy, których ja nie rozwiążę. W tej brudnej kuchni przypomniałem sobie, że jeden z moich kolegów wziął mnie kiedyś po spektaklu i zawiózł pod pewną willę. Wyjaśnił mi, że to poradnia odwykowa, której będę niedługo potrzebował. I faktycznie, pół roku później, w tej beznadziejnej sytuacji, przypomniałem sobie, że ja mogę tam pojechać. Nie chciało mi się nawet umyć i przebrać w czyste ciuchy. Jak stałem, tak pojechałem – opowiadał aktor.
W poradni poznał pana Marka, terapeutę, który zapisał dane przybysza i stwierdził: "Najważniejsze ma pan już z głowy. Przyjechał pan z własnej woli i poprosił pan o pomoc".
Dzisiaj Dyblik wie, że poprosił o tę pomoc w ostatniej chwili. Tak rozpoczęła się jego droga trzeźwienia. Wymyślił wtedy, że zostanie piosenkarzem. Zacząłem sobie stawiać wyzwania na parę lat. Zrozumiałem, jak ważna jest droga, nie cel.
– Mam trzy córki. Dotarło do mnie, że ja niczego nie osiągnąłem. Uciekłem z domu, założyłem własną rodzinę, której też nie lubiłem. Dzieci podchodziły do mnie z dużym dystansem, nie chciały ze mną gadać. Było mi przykro, bo doszedłem do tego, że moje dzieci traktowały mnie dokładnie tak, jak ja swojego ojca – zamyślił się.
Męką dla niego była perspektywa Bożego Narodzenia. Wigilia z rodziną stawała się koszmarem ze względu na dzielenie się opłatkiem i składanie sobie życzeń.
– Nie miałem żadnych złudzeń, że ja nikomu niczego dobrego nie życzę. Wolałbym, żeby mnie z rodziną nie było. Pomimo tego, że ja się leczę, nie piję, pracuję nad sobą, to przechodzę totalną klęskę. Nie chciałem być ani mężem, ani ojcem. Nie chciałem tych swoich zobowiązań. Miałem przecież aspiracje – opowiadał L. Dyblik.
Wówczas jego życie toczyło się poza Kościołem, bez Pana Boga. U spowiedzi nie był 20 lat. Trafił pod Łodzią na starszego kapłana. Spowiedź trwała 2,5 godziny.
– Dał mi rozgrzeszenie i powiedział: "A teraz zobaczysz, jak bardzo i szybko zmieni się twoje życie. Ja pogratulowałem mu entuzjazmu. I faktycznie zaczęło się dziać. Tak jakby rozum mi wrócił. Dotarło do mnie, że nie ja jestem najważniejszy na świecie. Uświadomiłem sobie, że żyłem w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym i drugiego takiego nie ma. I to w końcu się skończyło. Spojrzałem inaczej na człowieka, na swoich bliskich, na żonę. Poczułem się szczęśliwy. Zrozumiałem, że mam dom, rodzinę, że mam coś ważnego. Dzisiaj nie wątpię, że w moim życiu wydarzył się cud. I on trwa nadal. Jestem 44 lata po ślubie – ogłosił aktor.
Zrozumiał rangę sakramentu pokuty i pojednania. Zaczął po latach powoli uświadamiać sobie znaczenie małżeństwa i ojcostwa. A tego wcześniej nie mógł pojąć, bo w jego rodzinnym domu ojciec nie był dla niego odpowiednim wzorem.
– Ja go po prostu zanegowałem i to rzutowało na całe moje późniejsze życie. Także życie z Bogiem. Postawa ojca w rodzinie jest zatem niezwykle ważna – podsumował gość specjalny.