Od 20 lat badał różne religie od strony naukowej. W końcu w dalekiej Azji poczuł, że chce być częścią Kościoła katolickiego i w Wielką Sobotę przyjął chrzest. - Nie mogę odrzucić mojego chrześcijańskiego świata, pozbyć się religijnej i narodowej tożsamości - mówi dziś dr hab. Bartosz Jastrzębski.
Maciej Rajfur: 15 kwietnia 2017 roku podczas Liturgii Wigilii Paschalnej przyjął Pan chrzest, stając się katolikiem, chrześcijaninem? Skąd ta decyzja?
Dr hab. Bartosz Jastrzębski: Podstawową racją było oczywiście doświadczenie wiary. I łaski, bo przecież „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie pociągnie Ojciec” (J 6,44). Od dawna już miałem do czynienia z religią badaną od strony naukowej. Prawie 20 lat zajmowałem się antropologią religii, filozofią religii, oglądając religię niejako z zewnątrz – jako niezwykle ważne, a zarazem tajemnicze zjawisko psychiczne, społeczne i kulturowe. Ale w którymś momencie zapragnąłem być wewnątrz katolicyzmu, choć zajmowałem się też wieloma innymi wyznaniami. Przyszedł moment, w którym pojawiła się pewność, determinacja i charakterystyczne odczucie braku wewnętrznych i zewnętrznych przeszkód, by się w jego obrębie znaleźć. Trzeba więc było podjąć przygotowania do sakramentu chrztu świętego.
Jak wspomina Pan sam moment wszczepienia w Kościół katolicki?
Uroczystość przyjęcia sakramentu była dla mnie niezwykłym przeżyciem, mocnym i przejmującym doświadczeniem. Chciałbym tu przy okazji podziękować ojcom dominikanom, a w szczególności celebrującemu liturgię (a wcześniej prowadzącemu katechumenat) ojcu przeorowi Wojciechowi Delikowi. Ceremonia w kościele św. Wojciecha miała bowiem bardzo piękną, wzniosłą i tradycyjną oprawę. Wiem, że nie tylko dla mnie było to wielkie wydarzenie, ale także dla wspólnoty wiernych, którzy uczestniczyli w Liturgii Wigilii Paschalnej.
Przygotowania do chrztu mają określony charakter i czas, by człowiekowi dobrze uzmysłowić sens sakramentu i jego konsekwencje. Jak przebiegały one u Pana?
W moim przypadku trwały ponad rok. Kiedy zjawiłem się u ojców dominikanów, grupa katechumenów dopiero powstawała. Podczas cotygodniowych spotkań analizowaliśmy i omawialiśmy dokładnie najważniejsze punkty wiary katolickiej zawarte w „Credo”, ale także kwestie związane z modlitwą, Kościołem i podstawowymi momentami w życiu katolika. Jeśli o mnie chodzi, częściowo te rzeczy były mi znane, ponieważ - jak wspomniałem - zajmowałem się nimi naukowo. Wiedzę dotyczącą teologii i antropologii teologicznej w znacznych obszarach posiadałem. Istotniejsze było dla mnie poznanie życia sakramentalnego Kościoła, obrzędów, zachowań, z którymi nie miałem wcześniej do czynienia.
Sam katechumenat jest pomyślany w takim duchu, aby osoby dorosłe ukształtowały w sobie jasną i wyraźną świadomość tego, dlaczego przystępują do Kościoła i czym ten Kościół jest, jaka jest Jego natura, jego pochodzenie, obecna kondycja i przyszłe spełnienie. Niektórzy chcieliby z tygodnia na tydzień przyjąć chrzest, traktują go bowiem instrumentalnie, bo to dla nich jedynie środek do innego celu np. do ślubu kościelnego, którego domaga się rodzina lub przyszły współmałżonek. W rzeczywistości jednak nie mają pojęcia, jak głęboka i bogata w duchowe skarby jest istota katolicyzmu. Ich wiedza na jego temat jest w najlepszym razie powierzchowna, „gazetowa” lub zgoła nie ma jej wcale. Czasami bywa tez potężnie zdeformowana antyklerykalną propagandą. W tym kontekście tego rodzaju katechumenat wydaje się niezwykle potrzebny. Dla mnie szczególnie tajemnicze było obrzędowe i sakramentalne życie Kościoła, bo z nim nie miałem wcześniej bezpośredniej styczności. Jednak każdy ma coś, co musi uzupełnić. Katechumenat służy też rzecz jasna odpowiedniemu uporządkowaniu kwestii duchowych, wewnętrznych, związanych z życiem moralnym. Sferę tę pogłębialiśmy w trakcie przygotowań.
Jest Pan niecodziennym przypadkiem neofity, który zajmował się i zajmuje od strony naukowej religiami. Zgłębiał Pan ich filozofie, doktryny. Co się stało, że zapragnął Pan być w środku jednej z nich?
Na początku było tylko bardzo pierwotne, instynktowne chciałoby się rzec, odczucie. Kiedy badałem buddyzm, szamanizm, ale też inne wyznania chrześcijańskie, miałem mianowicie wrażenie, że „nie są moje”, nie docierają do czegoś najgłębszego, najbardziej intymnego w duszy. Oczywiście, to bardzo cenne, ciekawe i dające do myślenia nurty religijne, ale tutaj mówimy o bardzo pierwotnych, elementarnych, a zarazem osobistych intuicjach. Kiedy wchodzimy np. do świątyni, czujemy, że to jest albo nie jest mój świat. Pojawia się - lub właśnie nie - jakaś głęboka relacja z moim wnętrzem. Przy okazji swoich badań zawsze miałem takie odczucie: nie, „to nie moje”. Aż w końcu w czasie badań przed paroma laty, kiedy odwiedzałem kościoły katolickie w Mongolii, poczułem – chyba wtedy po raz pierwszy – coś innego....