Nasze życie toczyło się w zwykłym kontakcie codziennym z ludźmi. Wspólnie planowaliśmy naszą pracę duszpasterską i wspólnie ją wykonywaliśmy. Aż przyszedł dzień 9 sierpnia 1991 roku.
Siostra Berta Hernandez, peruwiańska zakonnica była świadkiem ostatnich chwil życia bł. Michała Tomaszka i bł. Zbigniewa Strzałkowskiego. Opowiedziała o nich wrocławianom po Mszy świętej w parafii pw. św. Karola Boromeusza, gdzie pracują franciszkanie konwentualni, współbracia błogosławionych męczenników.
- Pracowałyśmy w Andach w Pariacoto przez wiele lat samotnie, bez księży. Sytuacja się zmieniła, kiedy przybyli tam polscy franciszkanie. Wtedy wspólnie podjęliśmy działania duszpasterskie w peruwiańskim Pariacoto i na terenie parafii, do której należy 70 wiosek - rozpoczęła woje wystąpienie Służebnica Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Podkreśliła, że geografia Peru nie pomaga misjonarzom, wręcz stawia wysokie wymagania ze względu na górzysty region. Wioski ciągną się aż do 4000 metrów n.p.m., więc misjonarze docierają tam po trudnych drogach. Mają także problem z oddychaniem na tych wysokościach, gdzie powietrze jest ubogie w tlen. Naturalne na tych wysokościach są zawroty głowy. Człowiek męczy się dużo szybciej, zwłaszcza podczas chodzenia czy innego wysiłku fizycznego, który dużo kosztuje organizm.
- O. Zbigniew i o. Michał pracowali w tych wioskach na dużych wysokościach z całą prostotą i zaangażowaniem, widząc, że to jest ich zadanie do wypełnienia. Polscy franciszkanie jako ludzie młodzi byli pełni energii, z zapałem oddawali się innym, dlatego w sposób naturalny i swobodny oddawali się pracy. Ludzie to bardzo cenili - stwierdziła s. Berta Hernandez.
Jak opisywała, dwaj polscy misjonarze mieli różne charaktery. Michał był raczej skłonny do żartów, do przekomarzania się z dziećmi i młodzieżą, do zabaw z nimi. Natomiast Zbyszek należał do ludzi bardziej poważnych, systematycznych, wymagających dyscypliny, dbających o porządek w otoczeniu.
- Nasze życie toczyło się w prostym zwykłym kontakcie codziennym z ludźmi, którym posługiwaliśmy. Wspólnie planowaliśmy naszą pracę duszpasterską i wspólnie ją wykonywaliśmy. Aż przyszedł dzień 9 sierpnia 1991 roku. Kiedy w Pariacoto pojawił się liczny oddział terrorystów. Byli mocno uzbrojeni, mieli zamaskowane twarze - wspominała zakonnica.
Najpierw pojawili się w wiosce rano. Zajęli wszystkie strategiczne i ważne miejsca w miejscowości. Ludzie wiedzieli, że terroryści są obecni, wiec zdecydowali się przyjść na wieczorną Mszę św.
- Przybyłam do parafii i oznajmiłam ojcom tę złą nowinę o przybyciu terrorystów. Spotkałam ojca Zbigniewa i przekazałam mu wieści. On miał wątpliwości, czy to aby nie są plotki. Spytał: Przyszłaś na Mszę? Potwierdziłam. Odparł: To chodźmy się modlić. To samo powiedziałam ojcu Michałowi potem, ale zareagował tak samo jak jego franciszkański współbrat - mówiła s. Berta.
Podczas Mszy św. o. Michał przeczytał Ewangelię, o. Zbigniew powiedział homilię, ale było widać, że patrzyli z niepokojem w stronę otwartych drzwi do Kościoła, gdzie mieli widok na plac przed kościołem.
- O. Zbigniew mówił w swoim kazaniu o pokoju i miłości braterskiej. Po Mszy świętej ludzie potwierdzili, że terroryści stoją na zewnątrz. O. Michał powiedział wtedy: Idziemy na zaplanowane spotkania z młodzieżą. W tym momencie o. Zbigniew poszedł do postulantów (kandydatów do zakonu) i polecił im, żeby modlili się w kaplicy i stamtąd nie wychodzili - relacjonowała siostra zakonna.
Niedługo potem usłyszeli silne pukanie do drzwi do dwóch bram klasztoru. Ktoś otworzył i weszła grupa terrorystów. Nie można było ich rozpoznać, mieli odsłonięte jedynie oczy. S. Berta zapytała, po co przyszli. Odpowiedzieli, że po polskich franciszkanów.
- Kiedy pojawił się ojciec Zbigniew, zapytał: „Czy mnie szukacie?”. Potem przyszedł o. Michał. Ale terroryści odparli: to jeszcze nie wszyscy. Michał Tomaszek wyjaśnił, że pozostali są studentami, nie zakonnikami i zaproponował, żeby napastnicy wzięli jego, a nie ich - opowiadała s. Hernandez.
Wtedy terroryści gwałtownie z brutalnością pochwycili ojców franciszkanów i związali im ręce za plecami. Potem zażądali kluczy od samochodów parafialnych. Terrorysta popychając o. Zbigniewa skierował się razem z nim do pokoju po klucze. Siostra Berta poszła razem z nimi i tłumaczyła napastnikowi, że samochód nie należy do nich, ale do wszystkich ludzi tutaj, do parafian.
- Przeszukali pokój, aż znaleźli klucze. Wracając stamtąd przekonywałam dalej terrorystę, że samochodów jest tutaj bardzo potrzebny. Wczoraj ojcowie zawieźli chorego do szpitala i dzięki temu przeżył. Usłyszałam jedynie: "To nie ode mnie zależy. Ja tylko wykonuje rozkazy towarzysza Jorge" - wspominała zakonnica.
Później dwóch franciszkanów wepchnięto do samochodu. Siostra Hernandez też do niego wskoczyła. Misjonarze cały czas byli związani.
ciąg dalszy na następnej stronie