A jak widziałem, to teraz przecież mogę się wypowiedzieć. W końcu.
Skoro już Państwo kliknęli, by przeczytać ten tekst, to się bardzo cieszę. Ale o głośnym filmie Wojciecha Smarzowskiego będzie niewiele. Nie, nie przestawajcie czytać! Proszę.
Owszem, oglądałem „Kler”. Swoją ocenę tego filmu mam wyrobioną. Nie chcę jednak się tu nad nią rozwodzić. Tyle tego w sieci, że naprawdę nie będzie przesadą, gdy napiszę, że już wszystko na jego temat powiedziano. Szczególnie w tak krótkim czasie.
Kolejne opinie okazują się odcieniami, mieszanką i mozaiką tych już powstałych i opublikowanych.
Fascynuje mnie jednak tak skrajnie różna ocena tego kinowego obrazu przez środowiska katolickie. Dzisiaj nawet usłyszałem od znanej vlogerki katolickiej, że film był… wzruszający, piękny i oczyszczający. Mówiąc oględnie, naprawdę ciekawe podejście.
„Kler” dla mnie stał się okazją do jeszcze jednej (oprócz tych wszystkich już wypowiedzianych na łamach mediów) refleksji.
Od 2,5 roku organizuję we współpracy z Multikinem we Wrocławiu pokazy specjalne filmów o tematyce wiary, chrześcijaństwa, ale także ukazujących historię Polski. Chcemy dać ludziom i sobie okazję do tego, by również w kinie karmić się dobrem, prawdziwą wartością, pięknem, pozytywnymi emocjami, by w niektórych przypadkach zyskać trochę wiedzy, być może połknąć bakcyla do zgłębienia jakiegoś tematu.
Udało się przy tym zaoferować tańsze bilety tak, aby przyciągnąć całe rodziny, grupy znajomych, przyjaciół, czy wspólnoty.
Oprócz tego pokaz wyróżnia jeszcze krótkie wystąpienie gościa specjalnego, który albo nawiązuje do wyświetlanego za chwilę filmu, przygotowuje grunt, przybliża kontekst, albo daje świadectwo wiary, nadziei i miłości w swoim w życiu. Jak się okazuje, często są to historie, które wgniatają w fotel bardziej niż film. Np. TUTAJ.
Przyznam szczerze, na początku tego cyklu bałem się, że nie będzie po prostu czego puszczać. Może raz na pół roku uda się pokazać jakiś film. Po drugie - miałem obawy co do frekwencji. Bo część filmów ma w miarę dobrą reklamę, inne nie mają jej wcale.
Poza tym byłem świadomy, że te bardziej ambitne obrazy opowiadające np. o wierze często są niedoinwestowane. Trudno im zdobyć odpowiednie fundusze, co bezpośrednio przekłada się na jakość. Nie dorównują choćby pod względem efektów produkcjom hollywoodzkim.
Oprócz tego w kinie najlepiej sprzedaje się sensacja, walka, przemoc, seks (nie mylić z miłością), krew, skrajne emocje, odkrycie jakiejś pseudotajemnicy. Czyli odwrotność tego, co chcieliśmy pokazywać.
O wynikach frekwencji, jakie notuje obecnie „Kler”, mogę pomarzyć. Z wiadomych względów. Skandal, kontrowersja i samonakręcająca się machina przyciąga najlepiej. Nie trzeba tego wyjaśniać.
Swoją drogą, chciałbym jeszcze za swojego życia zobaczyć dobrze zrobiony warsztatowo, odpowiednio dofinansowany film fabularny o polskim duchowieństwie. 2-3 ciekawe historie księży. Z wartką fabułą. Inspiracji w codzienności naprawdę nie brakuje. Skoro „Kler” nie miał z tym (niestety) problemu, to tutaj nie byłoby go tym bardziej.
Ale pożyjemy, zobaczymy, albo… nie zobaczymy.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że cykl „Do kina z Gościem” wypalił. Moje obawy się nie sprawdziły. Ale niech przemówią liczby. Zorganizowaliśmy już 30 pokazów specjalnych, większość premierowych. Były także przedpremierowe seanse. Niektóre filmy (np. „Bóg nie umarł”, „Wołyń”, „Chata”) wyświetlaliśmy dwa lub trzy razy. Od marca 2016 roku czytelnicy „Gościa” obejrzeli 23 filmy.
Co ciekawe, propozycji na seans specjalny nie brakuje. Ostatnio nawet w odstępie dwóch tygodni zorganizowaliśmy premiery dwóch filmów o Dywizjonie 303. Kto by się spodziewał?
Zaskoczyła mnie także frekwencja. Bardzo rzadko spadała ona poniżej 100 osób. Zdarzały się filmy, które przyciągały ponad 300 widzów. Czasem trzeba było spontanicznie otworzyć drugą salę, na której równolegle trwał seans, bo pierwsza się zapełniła. Średnio przychodzi ok. 150 osób. Łącznie - ponad 4 tysiące. W życiu bym się nie spodziewał.
A jakość? Bywa różna, choć na pewno z roku na rok widać różnicę na plus. W tym przypadku jednak jakość często odchodzi na dalszy plan. Liczy się treść, przesłanie.
Wiadomo, chcielibyśmy, żeby np. o świętym Maksymiliane Kolbe powstała wielka superprodukcja. Jego życiorys przecież daje naprawdę ogromne możliwości. Reżyser miałby nie lada zagwozdkę, które wątki poruszyć. Myślę, że mógłby spokojnie powstać nawet wspaniały serial.
W zamian jednak obejrzeliśmy ciekawy fabularyzowany dokument „Dwie korony” - też dobrze się przyjął. Cóż, taki mamy klimat. Nie można tylko narzekać. Spójrzmy choćby na „Przełęcz ocalonych” reżyserii Mela Gibsona. Sześć nominacji do Oscara i ostatecznie dwie wygrane statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Pewnie nie będzie wnioskiem na wyrost stwierdzenie, że kino pokazujące dobro do końca świata będzie sprzedawać się gorzej niż to ukazujące zło. Z drugiej strony, wszystko zależy od nas.
Żeby była jasność: nie namawiam do chodzenia jedynie na filmy o Bogu, Kościele, wierze itd. To byłby absurd. Ale dysproporcja jest ogromna.
Mimo to, cieszę się z „gościowych” pokazów kinowych. Wierzę, że będą się rozwijać, dlatego zapraszam do śledzenia naszej strony www.wroclaw.gosc.pl.
Nie dajcie się prosić! Jak widać, dobro wciąż potrzebuje reklamy. Pewnie do końca świata.