O pierwszym w PRL strajku generalnym i demonstracji ulicznej opowiadali we Wrocławiu Jerzy Majchrzak i Marek Macutkiewicz - poznaniacy, którzy 65 lat temu przeżyli te dramatyczne wydarzenia.
- Ich pochód był słyszalny w całej okolicy. W naszym mieszkaniu szyby się trzęsły w oknach - stwierdził J. Majchrzak. Strajk zastał go przy ul. Głogowskiej. Służył rano do Mszy jako ministrant, a potem poszedł kupić chleb do piekarni. W pewnym momencie stanęły tramwaje. Po chwili usłyszał hałas, śpiewy i krzyki: "Dołączcie do nas!". - I my, młodzi chłopcy, dołączyliśmy od razu - opowiadał świadek historii.
Poznaniacy niczego się obawiali, choć było to niedługo po czasach terroru stalinowskiego. Jak to możliwe, że bez telefonów i smartfonów ludzie praktycznie ze wszystkich zakładów pracy wyszli na ówczesny pl. Stalina dowiedzieć się, co się stało? To była wielka mobilizacja.
- W mojej kamienicy mieszkał potężny młody mężczyzna - 2 m wzrostu i 160 kg wagi. Rozwoził węgiel wozem zaprzęgniętym w konie. Popił sobie z kolegami i poszli do parku. W muszli koncertowej zaczęli śpiewać "Czerwone maki na Monte Cassino". Za chwilę zostali aresztowani i wylądowali w Urzędzie Bezpieczeństwa. Sąsiad siedział tam pół roku i strasznie go katowali. Po wyjściu ważył zaledwie 70 kg - opowiedział krótką historię à propos tamtych czasów J. Majchrzak.
O godz. 8.40 demonstrujących było już 20 tys., czyli drugie tyle, co robotników z Cegielskiego. Dołączali pracownicy z zakładów na obrzeżu miasta. Szli do centrum, tworząc osobne pochody. Ludzie wspinali się na ciężarówki, tramwaje, sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Na świecie mówiono o tym, co się działo w Poznaniu, ponieważ w mieście znajdowało się wielu fotoreporterów z zagranicy, którzy przyjechali na targi. - To nie był strajk, by kogoś obalić czy zabić, ale by poprawić jakość życia, które było po prostu podłe. Niesiono transparenty: "Chcemy jeść", "Żądamy chleba", "Jesteśmy głodni", "Wolności!" - mówił E. Majchrzak.
- Ojciec często chodził bez śniadania do pracy. Nas było czterech braci. Mama dawała jedzenie właśnie nam. A były rodziny po 10-12 osób. Śniadanie stawało się rarytasem. Władza była pełna pogardy, choć zdawała sobie sprawę, że atmosfera w zakładach pracy gęstnieje. Jeden z ministrów stwierdził: "Nie jest tak źle, weźcie się tylko do roboty" - opowiadał J. Majchrzak.
Wówczas w Poznaniu mieszkało ponad 300 tys. ludzi, a tłum liczył ponad 100 tysięcy. Odliczając dzieci i starszych, można było powiedzieć, że na ulice wyszło całe miasto. Ludzie niszczyli czerwone flagi komunistyczne, a gipsowe popiersia Lenina i Stalina wylatywały przez okno. Wywieszono mocny transparent pt. "Śmierć zdrajcom".