Zbigniew Nowak przybył do Wrocławia w 1944 r., na kilka miesięcy przed przyjściem frontu. "Gościowi Wrocławskiemu" opowiada o tym, co go tu spotkało.
Zbigniew Nowak po powstaniu warszawskim trafił z rodzicami do Breslau na roboty przymusowe. W stolicy Dolnego Śląska przeżył Boże Narodzenie. Po ewakuacji z Twierdzy rodzina trafiła do obozu w Buchenwaldzie jednak jeszcze przed kolejnymi świętami udało im się wrócić do polskiego już Wrocławia. W grudniu 2013 r. opowiadał "Gościowi Wrocławskiemu" o losach swojej rodziny i życiu w Festung Breslau.
– Jak pan trafił do Wrocławia?
– Było to po powstaniu warszawskim. Jechaliśmy z całą moją rodziną na roboty przymusowe w głąb III Rzeszy. Zatrzymaliśmy się w Poznaniu, a mój tato tak wszystko załatwił, że udało nam się uciec i przedostać do jego brata, który już wcześniej trafił do Wrocławia na roboty przymusowe. Dało się, bo ojciec znał doskonale język niemiecki. Miałem wtedy 7 lat. To było pod koniec października lub na początku listopada. Zamieszkaliśmy na Swojczycach w budynku, który do dzisiaj stoi. W jednym pokoju spało osiem osób. Ojciec pracował z końmi, a mama na polu. Pamiętam, że jak przyjechaliśmy to liści na drzewach już nie było, ale na drzewie wisiały jeszcze dwa jabłka. Zastanawiałem się jak te owoce skombinować.
– Wiele wycierpieliście od miejscowych?
– Muszę przyznać, że Niemcy odnosili się do nas bardzo pozytywnie. Moi rodzice mieli trochę pieniędzy z Generalnej Guberni, które można było wymienić na marki. Dzięki temu mogliśmy kupić coś więcej do jedzenia. Pamiętam, że byłem wysyłany do piekarni po chleb i zdarzało się, że dostawałam po kryjomu jakieś dodatkowe bułki. Bawiłem się też z niemieckimi dziećmi. Przypominam sobie początek grudnia, gdy zaczęły się bombardowania przez radzieckie samoloty. Niemcy bardzo się bali i uciekali do schronów. My trochę mniej, bo byliśmy przyzwyczajeni po powstaniu do huku. Schodziliśmy do sieni i czekaliśmy. Mieliśmy już dość. Tato mówi: co ma być, to będzie. Na tym terenie był przemysł, dlatego tak częste były naloty. Jedna z nich spadła w miejscu drzewa z tymi dwoma jabłkami i nie wybuchła. Gdyby tak się stało zmiotłoby nas z powierzchni ziemi. Niemcy ją później rozbroili.
– Pamięta pan Boże Narodzenie 1944 r.?
– Trudno powiedzieć o przygotowaniach do świąt jak nic nie było. Od początku grudnia było bardzo zimno, a nie było czym palić. Węgla nie było w ogóle, ale nieopodal był lasek. Niemcy pozwolili nam brać stamtąd drzewo. Zresztą sami też wózkami zwozili je do swoich domów. Prądu też już w tym czasie nie było dlatego światło mieliśmy tylko ze świec i lamp naftowych. To taka ironia losu. Było bardzo nastrojowo. Były także... latające „bombki”. Choinkę mieliśmy z tego samego lasku, co drzewo na opał. Robiliśmy łańcuch z papieru i słomy, by ją czymś ozdobić. W Wigilię, jeden z moich kuzynów był przebrany za św. Mikołaja. Oczywiście nie było wielkich prezentów, ale cukierki były. Na kolację jedliśmy też to, co udało się zdobyć, a więc ziemniaki, marchewkę, które mama podczas wykopków schowała do kieszeni. Zdaje się, że był też barszczyk, a na pewno ciasto. Śpiewaliśmy kolędy, ale nie poszliśmy do kościoła na pasterkę. Obok nas był kościół ewangelicki, a my chodziliśmy do Wrocławia do katolickiego. W nocy strach było iść przed bombami. Najgorszy był ten świst i oczekiwanie gdzie nastąpi wybuch.
na kolejnej stronie m.in. o wygnaniu z miasta i powrocie
Polub nas, a nie przegapisz żadnej naszej informacji: