W czasie społecznych napięć i sporów światopoglądowych oraz pandemii, która nadszarpuje nasze zdrowie psychiczne i fizyczne, z lekarstwem przychodzi postać śp. bp. Józefa Pazdura, biskupa pomocniczego archidiecezji wrocławskiej w latach 1985–2000.
Maciej Rajfur: Gdzie Ksiądz poznał bp. Józefa Pazdura?
Ks. prof. Józef Swastek: Był moim ojcem duchownym, gdy formowałem się na kapłana w seminarium.
Dobrze wspomina Ksiądz tę formację?
Nie tylko ja, ale myślę, że nikt nie powie o nim złego słowa. To nie był surowy przełożony, który trzymał alumnów twardą ręką. Wręcz przeciwnie. Nasze wizyty u niego stanowiły wielkie przeżycie i niezapomniane chwile. Wiem, że klerycy, a potem księża, te spotkania pamiętali do śmierci. Nie było drugiego takiego przełożonego w seminarium, oprócz księdza rektora Aleksandra Zienkiewicza, który cieszyłby się tak wielką estymą i miłością.
Co najbardziej trafiało do kleryków w postawie bp. Józefa?
Pokora i duch służebny. A mnie najbardziej uderzała ta wrażliwość na człowieka i naturę, te gołębie przy jego oknie... Kiedy zmienił miejsce zamieszkania, gdy został biskupem, dalej dokarmiał gołębie, które jakby za nim poleciały. On o nich pamiętał. A klerycy często prosili go o wsparcie modlitewne, widząc, że Pan Bóg go wysłuchuje.
Biskup Józef Pazdur był postacią nietuzinkową, ale młode pokolenie nie zdążyło go poznać. Zmarł 5 lat temu. Czym się wyróżniał?
Swoją dostępnością. Nigdy nie ograniczał rozmów z innymi. To zadziwiające, że on miał zawsze czas, a przecież doba u niego trwała jak u wszystkich – 24 godziny. Jak ktoś przyszedł, stawał się od razu uczestnikiem rozmowy, a nie słuchał wykładu, przez co rozmowa nabierała jeszcze przyjaznego i ciepłego klimatu. Poza tym był jednym z najbardziej popularnych przełożonych w seminarium duchownym w czasach bardzo trudnych dla Kościoła. Klerycy mieli do niego zaufanie i przychodzili do niego z problemami, wiedząc, że może nie wszystkie uda mu się od razu rozwiązać, ale wleje w ich serca nadzieję i motywację do formacji. Pamiętam, jak u schyłku życia bardzo osłabł, ale nigdy nie zakończył rozmowy sam, inicjatywa wychodziła od uczestników spotkań z nim. Serce mnie bolało, bo niektórzy tak bardzo chcieli z nim rozmawiać, że nie zważali na jego zdrowie.
To znaczy, że lubił przyjmować interesantów?
Inaczej: on kochał ludzi i odnosił się do nich przyjaźnie. Był gościnny. Zawsze, gdy ktoś go odwiedzał, to czymś częstował – nawet obiadem – i chętnie rozmawiał. Wspomniałem, że często przy jego oknie siadały gołębie. On lubił je karmić. A wiemy, że kto ma dobre serce dla zwierząt, ma też dobre serce dla ludzi, jak np. św. Franciszek czy Benedykt z Nursji. Nawet gdy pojawiali się u niego różni ludzie, także źli i przewrotni – nie stosował ostrych słów. Był cierpliwy. Ze wszystkimi umiał nawiązać kontakt, bo osobowość jego robiła na nich wrażenie. Niektórych nawet nawracała.