Kradzieże, pobicia, prostytutki, wielkie pieniądze i wielkie długi. Totalna degeneracja i… palec Boży. Janusz przezwyciężył swój upadek i odbił się od dna. Rozpoczął się Wielki Post. To dobry czas na to, by się zastanowić nad swoim życiem.
Doświadczając przemocy, zaczął pytać: „Boże, gdzie jesteś?”. – Po jakimś czasie mama z moją młodszą siostrą na ponad rok wyprowadziła się z domu. Ja zostałem z ojcem – opowiada. Od tego momentu coraz większą rolę w życiu chłopaka zaczął odgrywać sport. Najpierw była piłka nożna, a potem boks. – W ringu trzeba liczyć na samego siebie. To, co działo się na treningach, przenosiłem do codzienności. Działałem według zasady, że w życiu trzeba się bić, rozpychać, wojować. Dziś też tak robię, ale ma to zupełnie inny wymiar – uśmiecha się Janusz.
Mając 17, 18 lat, kończąc zawodówkę, chłopak musiał podjąć jakieś decyzje, co będzie robił w życiu. Moment ten przypadł na okres przełomu systemowego w Polsce. – Lata 1991–1992 to był dobry czas na „interesy”. Kontynuowanie kariery boksera nie wchodziło w grę, bo przytrafiła mi się kontuzja kręgosłupa szyjnego. Ojciec pokazał mi swoje środowisko. Dotknąłem półświatka związanego z giełdą – poznałem handlarzy walutą, samochodami i cwaniaków grających w „trzy karty” [rodzaj gry hazardowej przyp. red]. Wsiąkłem w to towarzystwo i w nim zacząłem funkcjonować. W ciągu jednej soboty czy niedzieli zarabiałem tyle pieniędzy, co dyrektorzy państwowych placówek przez cały miesiąc – opowiada. Wtedy do głowy uderzyła mu woda sodowa. – Ze względu na przedślubną „wpadkę”, w wieku 19 lat zawarłem związek małżeński. Zarówno przed, jak i po ślubie nie dochowywałem wierności. Wręcz przeciwnie. Dziś z żoną mamy te sprawy za sobą, przebaczone, ale to nie było łatwe dla niej – kontynuuje Janusz.
Bagno
Złe rzeczy mają to do siebie, że pociągają lawinowo jeszcze gorsze. – Na początku pobić kogoś i okraść to był problem, ale po jakimś czasie wyjaśnienie porachunków i zostawienie zakrwawionej osoby na ulicy nie robiło wrażenia – wspomina. Sprawy posuwały się dalej. W latach 1993–1994 era związana z giełdami samochodowymi zaczęła się kończyć. Ze względu na coraz mniejsze pieniądze Janusz zaczął się rozglądać za inną „dochodową działalnością”. – Przyłączyłem się do grup chłopaków jeżdżących na Zachód. Po co? Na sklepy. Byłem tzw. szopenfeldziarzem – okradaliśmy je w ciągu dnia. Wchodziło się, wynosiło na różne sposoby, ile się da towaru, i… dalej, w teren – opowiada. Ten proceder trwał ok. 1,5 roku. Jego konsekwencją był miesięczny pobyt w więzieniu we Francji. Po powrocie do Polski Janusz związał się z ekipami kradnącymi samochody. Ile ich ukradł? – Sporo. To przynosiło pokaźne zyski. We Wrocławiu działało wiele takich grup, a ja współpracowałem z kilkoma – mówi.