Pod koniec 2021 r. odwiedziła stolicę Dolnego Śląska s. Mary Virginia Orna, urszulanka, emerytowany profesor chemii z Nowego Jorku. Z siostrą rozmawiali uczniowie Liceum Urszulańskiego we Wrocławiu Maria Mikołajczak i Mikołaj Lewczuk. W drugiej części wywiadu siostra opowiada o swoim powołaniu i łączeniu chemicznej pasji z życiem zakonnym.
Siostra Mary Orna jest urszulanką. Urodziła się w 1934 roku. Jest amerykańskim chemikiem, historykiem nauki i emerytowanym profesorem College of New Rochelle. W 2021 r. otrzymała HIST Award for Outstanding Achievement in the History of Chemistry od Wydziału Historii Chemii Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego "za wzorowe przywództwo w światowej społeczności historii chemii, zwłaszcza za jej oryginalne badania w dziedzinie chemii kolorów i pigmentów oraz odkrycie pierwiastków, jej zaangażowanie w edukację, dziesięciolecia służby w Wydziale Historii Chemii oraz jej nieustającą rolę we wspieraniu i uczestniczeniu w światowych badaniach archeologii chemii".
Cały wywiad w wersji oryginalnej (po angielsku) dostępny TUTAJ, natomiast pierwsza część wywiadu (o pasji naukowej i karierze chemika) w pierwszej części wywiadu.
Tłumaczenie: uczniowie klas pierwszych liceum; edycja i korekta Piotr Sołodyna i Joanna Gruszczyńska.
Teraz chcielibyśmy się spytać o Siostrę o życie urszulańskie. Jak to było z Siostry powołaniem?
Znalazłam swoje urszulańskie powołanie, ponieważ się zakochałam. A właściwie zakochałam się we włoskiej operze. Teraz możecie zapytać, jaki jest związek? Podczas gdy pisałam doktorat, a działo się to w Nowym Jorku, w tamtych latach można było kupić bilety na miejsca stojące do Opery Metropolitańskiej za dwa dolary. Jeżeli można było kupić je tak tanio, a mieszkałam blisko, to doszłam do wniosku, że powinnam tam chodzić. Zwolniłam wszystkie swoje poranki i zapisałam się na zajęcia popołudniowe. W ten sposób miałam wolne przez wszystkie 5 dni tygodnia, więc mogłam iść do opery, kiedykolwiek bym chciała. Wtedy wciąż mieszkałam z rodzicami. Wracałam do domu o 2.00 nad ranem, szłam spać i na 10.00 rano szłam do zajęcia. Więc z radością robiłam tak przez długi czas, aż pewnego dnia na wydziale chemicznym zadzwonił telefon z informacją, że w Mount St. Ursula Academy jedna z sióstr poważnie zachorowała i szukają nauczyciela. Kierownik wydziału przejrzał grafik i zobaczył, że byłam jedyną osobą z całkowicie wolnymi porankami, więc mogłabym uczyć w tej szkole. Powiedziałam, że nie ma mowy, nie chciałam uczyć. Zachęcił mnie, abym tylko poszła na rozmowę kwalifikacyjną. Nie musiałabym przyjmować stanowiska, ale widzieliby, że ich nie ignorujemy. No cóż, zgodziłam się. Udałam się do Mount St. Ursula Academy, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyłam siostry urszulanki; nigdy nawet o nich poprzednio nie słyszałam. A pierwsze pytanie, jakie mi zadała dyrektorka, to jakie chciałabym wynagrodzenie. Przychodząc, postanowiłam podać bardzo wysoką sumę, na co ona powiedziała: "Ok". I wtedy naprawdę byłam w pułapce, ponieważ to oznaczało, że będę musiała przyjąć tę pracę. Tak więc zaczęłam uczyć na Mount St. Ursula Academy i po pół roku poproszono mnie o zostanie, ponieważ szkoła się rozwijała i potrzebowali jeszcze jednego nauczyciela chemii. I powiedziałam: "No cóż.... w porządku". Bo zaczynałam lubić uczenie. Robiłam to przez kolejne cztery lata, a w międzyczasie skończyłam swój doktorat. Po tych czterech latach zrozumiałam, że nie ma dla mnie miejsca na tym całym świecie poza urszulankami i szkołą Academy of Mount St. Ursula. Nic innego dla mnie się nie liczyło. Zdałam sobie sprawę z mojego urszulańskiego powołania, a zrozumienie tego zajęło mi cztery i pół roku. Potrzebowałam zupełnego przypadku, żeby dowiedzieć się, że urszulanki w ogóle istnieją.
Jak rodzina i znajomi zareagowali na Siostry decyzję o wstąpieniu do zakonu?
Uch... niezbyt entuzjastycznie (śmiech). Nowicjat urszulański był w mieście Beacon nad rzeką Hudson. W Nowym Jorku moi znajomi pytali: "Jedziesz do tego obozu koncentracyjnego nad Hudson? Wiesz, że to jest obóz koncentracyjny?". Z kolei moim rodzicom w ogóle się to nie podobało. Przed tym, jak w końcu dotarłam do tego "obozu koncentracyjnego", wypaliłam ostatniego papierosa (wiecie, wtedy wszyscy palili) i dopiłam ostatnią szkocką... Byłam jeszcze wtedy osobą świecką (śmiech). Mieli tam niedziele z wizytą, więc moi rodzice przyjeżdżali w każdą taką niedzielę, a była to długa podróż, i... tylko tam siedzieli. Mój ojciec bez słowa, a moja matka płacząc. To były cudowne wizyty (śmiech). A matka od czasu do czasu przez łzy mówiła: "Twoje ubrania są w bagażniku", po czym znowu siedziała i płakała. A mój ojciec po prostu siedział. Przechodziłam przez to przez parę lat, ale ostatecznie zrozumieli, że nie wyciągną mnie stamtąd siłą, chociaż naprawdę próbowali.