Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co czuła Maryja w czasie Drogi Krzyżowej. Mimo wszystko chciała być, bo miłość to zawsze obecność.
Cykl rozważań Drogi Krzyżowej ks. Bartosza Kasprzyszaka, który stworzył na podstawie swoich doświadczeń, emocji i przemyśleń związanych z utratą przed rokiem ukochanego ojca.
Czytaj więcej:
Stacja IV: Maryja - lwie serce
Symeon miał rację, mówiąc o mieczu. Dusza Maryi była nim przeniknięta przez całe życie, a jak twierdzą lekarze, lepiej nie wyciągać ostrza z ciała, żeby się nie wykrwawić do końca. Zgoda na to, aby nosić pod sercem Boga, wcale nie wiązała się z komfortem bezbolesnego, wygodnego życia. Maryja jest mistrzynią życia duchowego i to jej wrażliwość, czułość, ukształtowały Jezusa. Wszystko to, co było ważne dla Niego, jednocześnie było ważne dla Niej. Była przez 9 miesięcy najbezpieczniejszym tabernakulum dla serca swojego Syna.
Pamiętam, jak kilka tygodni przed śmiercią tatusia, odwiedziłem swoją siostrę Ewę na oddziale położniczym. Wszedłem do sali, w której wszystkie kobiety były podłączone do KTG. Wzruszenie tą rytmiczną orkiestrą miłości rozmazało ostrość obrazu w oczach. Cała sala wypełniona była dźwiękami uderzeń serc malutkich dzieci.
Bycie mamą, instynkt chronienia swojego dziecka, to jedno z najdoskonalszych dzieł Boga. W naturze każdej mamy jest przyczajony lew gotowy rzucić się do gardła każdemu, kto chce sprawić ból jej dziecku. Nie jestem więc w stanie wyobrazić sobie, co czuła Maryja w czasie Drogi Krzyżowej. Mimo wszystko chciała być, bo miłość to zawsze obecność.
Tak jak spokojne serce każdej mamy przyczynia się do spokoju serca dziecka, tak i w tym wypadku serce Maryi dało siłę sercu Jezusa, żeby wytrwało.
Maryja miała też swoje miejsce w sercu mojego tatusia, który był Jej wierny aż do końca. W każdą środę po 17 łazienka w naszym domu była zawsze zamknięta, wszak trzeba było przygotować się na spotkanie z Nieustającą Pomocą. Nienagannie wyprasowana koszula, garnitur, krawat. To były rytuały trwające wiele lat, dopóki były siły. Modlitwie różańcowej tatuś pozostał wierny do ostatniego tchnienia, właściwie tylko jej. Kilka tygodni przed śmiercią spytałem go o modlitwę. Powiedział, że nie ma już siły się modlić. Człowiek, którego wielokrotnie widziałem modlącego się wieczorami opartego o kuchenny parapet; człowiek, który dla wielu ludzi był przykładem modlitwy, w ostatnich tygodniach modlił się tylko aktami strzelistymi, tak jakby relacja z Mistrzem z Nazaretu wchodziła na wyższy poziom rozumienia się bez słów, ale modlitwie różańcowej pozostał wierny do końca.
Bardzo często wyobrażałem sobie, jak Tatuś spotka się w niebie z Tą, w której wymalowane na złotej ikonie oczy wpatrywał się w każdą środę, w kościele. Na pewno pocałował ją w rękę, gdy przekroczył granice Królestwa. Z pewnością szukał później swojej kochanej mamy Anieli, siostry Zosi, potem pewnie p. Marianny Popiełuszko. Na pewno wszystkie je całował po rękach, bo szanował kobiety za cud, który tylko w nich może się dokonać. Dwa serca w jednym ciele, dwie dusze, dwóch aniołów Stróżów w ich błogosławionym stanie.
I był zawsze wrażliwy na poczęte życie. Miał kilkoro dodatkowych dzieci, które duchowo adoptował. Chyba dlatego w milczeniu i ze łzami w oczach oglądaliśmy w telewizji „Czarne Piątki.” Ta rzeczywistość przerażała, ściskała serca w niezrozumieniu.
Panie Jezu, przy tej stacji chcę podziękować Tobie za moją mamusię, za to, że chciała mnie dźwigać pod swoim sercem. Za tatusia, który chronił ją i dawał jej poczucie bezpieczeństwa w błogosławionym stanie. Jednocześnie, chciałbym prosić Ciebie, abyś wszystkim kobietom, które nie chcą dostrzec cudu możliwego dokonać się tylko pod ich sercami, dał łaskę opamiętania i miłości do każdego poczętego życia.