Będę kochał mimo wszystko, mimo że czuję w sercu potworną samotność i niewdzięczność. Nie odejdę, nie zdezerteruję, bo tego uczył mnie Mistrz z Nazaretu.
Cykl rozważań Drogi Krzyżowej ks. Bartosza Kasprzyszaka, który stworzył je na podstawie swoich doświadczeń, emocji i przemyśleń związanych z utratą przed rokiem ukochanego ojca.
Czytaj więcej:
Stacja XI: Ból samotności
Prawdopodobnie największe cierpienia przeżywa się w samotności. Z pewnością to doświadczenie nie było obce Jezusowi. Był mistrzem w mowie, a Jego przypowieści pojmowali prości ludzie. Tym bardziej musiało boleć to, że Jego uczniowie, którym oddał trzy lata swojego życia i tłumaczył na osobności swoje przypowieści, nie rozumieli Go.
Mimo cudu Przemienienia, które miało dać im siłę do tego, żeby wytrwali z Nim w bólu, pierwsi biskupi naszego Kościoła nie dali rady. Poza Janem wszyscy zdezerterowali. Wydaje mi się, że to najbardziej bolało naszego Mistrza. Nie to, że drwili z Niego uczeni w Piśmie, nie to, że tłum uległ zaślepieniu, ale to, że z krzyża nie zobaczył tych, którzy mieli tworzyć Jego Kościół - to mu rozrywało serce jeszcze przed pęknięciem.
Być może fakt, że Jan spoczywał na Jego piersi w czasie Ostatniej Wieczerzy i wsłuchiwał się w rytm serca Jezusa dało mu tę odwagę. I kochane oczy Matki, która jak zawsze trwała do końca.
Jakże zachować miłość w sercu, kiedy w trudnej chwili nie masz blisko siebie tych, których kochałeś i dałeś im tak wiele? Jak wyrwać się z myślenia, że miłość to handel wymienny? Jak kochać ponad wszystko tych, którzy sprawili ci ból, którzy przybijają do krzyża słowami? Dosyć łatwo kocha się tych, którzy nas kochają.
Odpowiedzią na to jest bezinteresowna miłość, której uczył nas Jezus. Czymże innym jest kapłaństwo i małżeństwo jak nie przestrzenią do uczenia się tej miłości? Kochania nie za coś, ale ponad wszystko.
Z pewnością to bardzo trudne, ale możliwe z pomocą Boga. Nawet jeśli w mojej żonie, w moim mężu nie ma już zaangażowania, a blask w oczach wygasł, ja i tak będę kochał! Obiecałem to publicznie i przy ołtarzu! Będę kochał mimo wszystko, mimo, że czuję w sercu potworną samotność i niewdzięczność.
Nie odejdę, nie zdezerteruję, bo tego uczył mnie Mistrz z Nazaretu. Kochać ponad wszystko i wszystkich, również nieprzyjaciół.
Jestem wdzięczny Bogu, że wychowywał mnie człowiek, który kochał każdego człowieka. Nigdy nie było w domu pogardy do tych „z tamtej strony sceny politycznej”, do tych z innym kolorem skóry, z inną orientacją, wyznających inną religię. Nigdy nie było trzaskania drzwiami przed nosem świadkom Jehowy, nigdy nie było odrobiny niechęci wobec SB-ka, który w czasie stanu wojennego doprowadził do skazania tatusia.
To wszystko było bardzo naturalne, nie na pokaz. Być może łaska z nieba, choć raczej decyzja i chęć uczenia się miłości.
Jestem przekonany, że siłę do kochania ludzi czerpał od Jezusa. To była piękna, męska przyjaźń. Kiedyś kuzyn Darek opowiadał, jak odwiedził moich rodziców przed świętami. Zaaferowani rozmową z mamą nie zauważyli, że nie ma tatusia. Został po chwili odnaleziony w innym pokoju, płakał. „Wujek, co się stało? - Dziś Wielki Piątek - Pan Jezus umarł”.
Nabożeństwa w naszym Kościele są właśnie po to, żebyśmy uczyli się współodczuwania, współcierpienia z Kimś, kogo spotkamy po tamtej stronie życia. Na nic to jednak, jeśli nie będziemy chcieli współcierpieć z człowiekiem, którego Bóg postawił na drodze naszego życia.
Błogosławiony Jordan pisał do błogosławionej Diany: „Boli mnie Twoja noga”. O ile piękniejsze byłyby małżeństwa, gdybyśmy próbowali poczuć ból drugiego, zjednoczyć się z nim, potem ukoić obecnością, przytuleniem, pocałunkiem.
Jezu Chryste, być może wypatrywałeś z krzyża swoich ukochanych uczniów, którzy zostawili Cię samego. Ty wiesz, jak trudna jest miłość nieodwzajemniona w chwilach próby. Naucz nas współodczuwać z naszymi bliskimi, nie uciekać, gdy ktoś z naszych bliskich jest rozpięty na krzyżu swojego cierpienia.